Выбрать главу

XXIX

Niespełna dwie godziny później Marek i Łukasz krążyli po alei Strzelistych Cisów. W Dourdan wiał wicher i Marek z rozkoszą wciągał północno-zachodni powiew. Zatrzymali się przed numerem 12, który otaczał mur, przed solidnymi drzwiami z litego drewna.

– Podeprzyj mnie – powiedział Marek. – Chciałbym zobaczyć, jak prezentuje się dom Zofii.

– Jakie to ma znaczenie? – zapytał Łukasz.

– Po prostu jestem ciekaw.

Łukasz ostrożnie odstawił torbę, upewnił się, że na ulicy nie ma żywego ducha, i mocno splótł dłonie.

– Zdejmij but – polecił. – Nie chcę, żebyś mi upaćkał ręce.

Marek jęknął, zsunął but, oparł się o ramiona Łukasza i wszedł.

– Widzisz coś? – zapytał Łukasz.

– Zawsze coś się widzi.

– Ale co?

– Posiadłość jest duża, Zofia rzeczywiście była bogata. Za domem teren opada łagodnym stokiem.

– Jaki jest ten dom? Bardzo brzydki?

– Wręcz przeciwnie – odparł Marek. – Chociaż użyto łupku, ma w sobie coś greckiego. Jest długi, biały, parterowy. Nie kupiła go, ale na pewno zbudowała. Dziwne, nie zamknięto nawet okiennic. Czekaj… Nie, to dlatego że w oknach są ozdobne kraty. Mówię ci, dom w stylu greckim. Jest też mały garaż i studnia. Tylko ta studnia jest tu stara. Latem musi tu być przyjemnie.

– Mogę już puścić? – jęknął Łukasz.

– Zmęczyłeś się?

– Nie, ale ktoś może nadejść.

– Masz rację. Już schodzę.

Marek przykucnął, sznurując but. Potem wraz z Łukaszem poszli dalej, zerkając na nazwiska na drzwiach albo skrzynkach na listy. Uznali, że to lepszy sposób niż pytanie sąsiadów o adres Simeonidisa, dawał im bowiem szansę zachowania tej wizyty w tajemnicy.

– To tu – powiedział Łukasz, kiedy pokonali około stu metrów. – Ten mały dom o dwuspadowym dachu, otoczony kwiatami.

Marek odczytał nazwisko na zaśniedziałej, mosiężnej tabliczce: K. i J. Simeonidis.

– Świetnie – odetchnął. – Pamiętasz, co ustaliliśmy?

– Nie traktuj mnie jak głupca – powiedział Łukasz.

– Dobra. – Marek skinął głową.

Do furtki podszedł przystojny starszy pan. Przyglądał się im w milczeniu, oczekując wyjaśnień. Od śmierci córki przez jego dom przewinęło się wiele osób – policjanci, dziennikarze, Dompierre.

Łukasz i Marek uzupełniali się, przedstawiając gospodarzowi powód swej wizyty. Starali się uczynić to jak najuprzejmiej, okazując wielką życzliwość. W pociągu postanowili zachowywać się bardzo uprzejmie i życzliwie, ale teraz gdy mieli przed sobą smutną twarz starego Simeonidisa, ich zachowanie stało się niemal spontaniczne. Mówili o Zofii półgłosem, łagodnie. W końcu sami zaczęli wierzyć w swe kłamstwo – otóż Zofia, ich sąsiadka, zleciła im pewną misję. Marek opowiedział o drzewku. Wiadomo, że prawda bywa najsolidniejszą podporą dla kłamstwa. Mówił, że po tej sprawie z drzewem mimo wszystko była bardzo zaniepokojona. Któregoś wieczoru, kiedy mieli już wracać, żeby się położyć, kazała im obiecać, że gdyby przytrafiło się jej coś złego, postarają się odkryć całą prawdę. Nie miała zaufania do policji, bo ta, jej zdaniem, za szybko zapomniałaby o jeszcze jednej twarzy z listy zaginionych. Dlatego odważyli się go niepokoić. Szacunek i sympatia, jakimi darzyli Zofię, nakazywały im wypełnić zobowiązanie.

Simeonidis z uwagą przysłuchiwał się ich przemowie, która zresztą z każdą chwilą i każdym kolejnym zdaniem brzmiała w uszach samego Marka coraz bardziej idiotycznie. W końcu staruszek zaprosił ich do domu. Był tam już umundurowany policjant, który przesłuchiwał w salonie kobietę, zapewne panią Simeonidis. Marek nie śmiał się jej przypatrywać, zwłaszcza że na widok nowo przybyłych rozmówcy zamilkli. Z miejsca, w którym się znalazł, widział tylko, że jest to kobieta około sześćdziesiątki, pulchna, o gładko zaczesanych i spiętych z tyłu włosach. Na ich powitanie odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy. Koncentrowała się na pytaniach policjanta, a cała jej postawa wyrażała dynamizm osób, które chcą być uważane za dynamiczne. Simeonidis szybkim krokiem przeszedł przez salon, prowadząc Marka i Łukasza i okazując nieżyczliwą obojętność wobec gliniarza, który zagnieździł się w jego salonie. Ale gliniarz zatrzymał całą trójkę, błyskawicznie podnosząc się z miejsca. Był młody, wyglądał na butnego i ograniczonego i idealnie odpowiadał najtragiczniejszemu wyobrażeniu głupca, który wierzy, że rozkaz zwalnia go z obowiązku myślenia. Z takim nie można było wygrać. Łukasz ostentacyjnie westchnął.

– Przykro mi, panie Simeonidis – powiedział tępy glina – ale nie mogę panu zezwolić na wprowadzenie do miejsca zamieszkania osób, których dane personalne, a także cel wizyty nie są mi znane. Takie otrzymałem rozkazy, a pan został o tym poinformowany.

Na twarzy Simeonidisa pojawił się przelotny gniewny uśmieszek.

– To nie jest żadne miejsce zamieszkania, tylko mój dom – odparł niezwykle dźwięcznym głosem – a ci panowie to nie żadne osoby, tylko moi przyjaciele. Niech pan zapamięta raz na zawsze, że Grek urodzony w Delfach, o pół kilometra od wyroczni, nie słucha niczyich rozkazów. Proszę wbić to sobie do głowy.

– Prawo jest jednakowe dla wszystkich – upierał się gliniarz.

– Może pan sobie wsadzić w tyłek to pańskie prawo – powiedział Simeonidis głosem, w którym nie pobrzmiewała najlżejsza choćby nutka irytacji.

Łukasz promieniał. Nareszcie spotkał upierdliwego staruszka, z którym – gdyby okoliczności nie były tak smutne – można by świetnie się zabawić.

Jeszcze przez parę minut trwała potyczka z gliniarzem, który w końcu zapisał ich nazwiska i bez większych problemów, na podstawie informacji z notesu, ustalił, że byli sąsiadami Zofii Simeonidis. Nikt jednak nie wydał polecenia uniemożliwiającego zaglądanie do prywatnego archiwum, skoro zgadzał się na to jego właściciel, toteż policjant musiał ich puścić, uprzedzając, że przed wyjściem zostaną poddani rewizji. Na razie nie wolno było wynosić z domu żadnych dokumentów. Łukasz wzruszył ramionami i poszedł za Simeonidisem. Stary Grek, nagle owładnięty gniewem, zawrócił i chwycił policjanta za klapy marynarki. Marek pomyślał, że lada chwila strzeli go w pysk i że szykuje się niezła zabawa. Ale stary się zawahał.

– Albo nie… – mruknął Simeonidis po chwili milczenia. – Trudno.

Puścił gliniarza jak odrażający przedmiot i wyszedł z salonu, wracając do Marka i Łukasza. Weszli na piętro, a gdy już znaleźli się na końcu korytarza, stary sięgnął po zawieszony przy pasku klucz i otworzył drzwi do półmrocznego pokoju, pełnego półek uginających się pod ciężarem papierów.

– To pokój Zofii – szepnął. – Domyślam się, że właśnie to miejsce was interesuje?

Marek i Łukasz pokiwali głowami.

– Sądzicie, że uda wam się coś tu znaleźć? – zapytał Simeonidis. – Naprawdę w to wierzycie?

Patrzył na nich chłodno, zaciskając usta i nie starając się nawet ukryć cierpienia.

– A jeśli niczego nie znajdziemy? – zapytał Łukasz.

Simeonidis uderzył pięścią w stół.

– Musicie znaleźć! – rozkazał. – Mam osiemdziesiąt jeden lat, ledwie się ruszam i nie myślę już tak sprawnie, jakbym chciał. Ale może wy potraficie myśleć. Chcę dopaść tego mordercę. My, Grecy, nigdy się nie poddajemy. Tak mawiała moja staruszka, Andromacha. Leguennec nie może swobodnie myśleć. Potrzebuję kogoś innego, potrzebuję ludzi wolnych. Nie obchodzi mnie, czy Zofia zleciła wam jakąś „misję”. Może to prawda, może kłamstwo. Przypuszczam, że raczej kłamstwo.

– Bo w pewnej mierze jest to kłamstwo – przyznał Łukasz.

– Dobrze – powiedział Simeonidis. – Może się dogadamy. Dlaczego chcecie rozwikłać tę sprawę?