– To nasz fach – powiedział Łukasz.
– Jesteście detektywami? – zapytał Simeonidis.
– Historykami – odparł Łukasz.
– Jaki to ma związek z Zofią?
Łukasz wskazał palcem Marka.
– Wszystko przez niego – powiedział. – To on nie chce, żeby oskarżono Aleksandrę Haufman. Jest gotów rzucić im na pożarcie kogokolwiek, nawet niewinnego, byle jej włos nie spadł z głowy.
– Bardzo dobrze – rzekł Simeonidis. – Nie wiem, czy to wam w czymś pomoże, ale powinniście wiedzieć, że Dompierre nie siedział tu zbyt długo. Przypuszczam, że przejrzał jedną teczkę i że sięgnął po nią bez wahania. Macie je wszystkie przed oczyma, w pudłach, które ustawiłem według roczników.
– Czy pan wie, który karton zainteresował Dompierre’a? – zapytał Marek. – Był pan tu z nim?
– Nie. Dompierre nalegał, żeby zostawić go samego. Wszedłem tylko raz, przyniosłem mu kawę. Wydaje mi się, że przeglądał pudło z roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego, ale nie jestem pewien. Zostawiam was samych, nie chcę marnować waszego czasu.
– Jeszcze tylko jedno pytanie – zatrzymał go Marek. – Jak zareagowała na ostatnie wydarzenia pańska żona?
Twarz Simeonidisa odzwierciedlała mieszane uczucia.
– Janina nie płakała. Nie jest złą kobietą, ale o wszystkim chciałaby decydować, zawsze gotowa jest „stawić czoło” sytuacji. Według mojej żony umiejętność „stawienia czoła” to dowód silnego charakteru. Tak mocno weszło jej to w krew, że nie sposób wytłumaczyć jej, że to nie zawsze konieczne. Przede wszystkim chroni swego syna.
– Jaki on jest?
– Julian? Ma dwie lewe ręce. Morderstwo znacznie przerasta jego możliwości. Zwłaszcza że Zofia pomogła mu, kiedy nie wiedział, co ze sobą począć. Dzięki niej od czasu do czasu statystował. Nie potrafił lepiej wykorzystać sytuacji. On opłakiwał Zofię. Kiedyś bardzo ją kochał. Jako młody chłopak przypinał w pokoju jej zdjęcia. Słuchał jej płyt. Teraz już tego nie robi.
Po Simeonidisie widać było narastające zmęczenie.
– Zostawię panów samych – powtórzył. – Nie wstydzę się, że przed kolacją muszę sobie uciąć drzemkę. Zresztą ta słabostka podoba się mojej żonie. Bierzcie się do pracy, macie niewiele czasu. Bardzo możliwe, że policja w końcu znajdzie legalny sposób, by zakazać dostępu do mego archiwum.
Simeonidis odszedł. Usłyszeli, jak otwierają się drzwi w końcu korytarza.
– Co o nim myślisz? – zapytał Marek.
– Ma piękny głos i przekazał go córce. To wojownik, człowiek silny, inteligentny, umiejący grać i niebezpieczny.
– A jego żona?
– Zwykła idiotka – stwierdził Łukasz.
– Szybko ją wyeliminowałeś.
– Idioci też mogą zabijać, rozum nie jest do tego konieczny. Zwłaszcza tacy jak ona – manifestujący głupią wojowniczość. Przysłuchiwałem się, jak mówiła do policjanta. Wali prosto z mostu i wydaje się z siebie bardzo zadowolona. A zadowoleni z siebie idioci są zdolni do zabijania.
Marek kiwał głową, krążąc po pokoju. Przystanął przed pudłem z dokumentacją z roku 1982, popatrzył na nie przez chwilę, ale nawet go nie dotknął, i ruszył dalej, przypatrując się półkom. Łukasz szperał w torbie.
– Wystaw pudło z osiemdziesiątego drugiego – powiedział. – Stary ma rację, być może zostało nam niewiele czasu, bo Prawo zamknie przed nami te drzwi.
– Dompierre nie przeglądał roku osiemdziesiątego drugiego. Może stary się pomylił, a może celowo skłamał. Interesujący jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy.
– Przed tym pudłem nie ma kurzu? – zapytał Łukasz.
– Właśnie – potwierdził Marek. – Żadne inne nie było od dawna przesuwane. Policja nie zdążyła jeszcze wetknąć w nie nosa.
Wystawił pudło z napisem „1978” i po prostu wysypał jego zawartość na stół. Łukasz szybko przejrzał papiery.
– To wszystko dotyczy jednej opery – powiedział. – „Elektry”, wystawianej w Tuluzie. Dla nas to nic nie znaczy. Ale Dompierre wiedział, dlaczego szuka właśnie tu.
– Bierzmy się do roboty – mruknął Marek, nieco przerażony masą starych artykułów prasowych, odręcznych zapisków dodawanych tu i ówdzie przez Simeonidisa, zdjęć i wywiadów. Wycinki prasowe były starannie połączone spinaczami.
– Szukaj przesuniętych spinaczy – podpowiedział Łukasz. – To dość wilgotny pokój, na papierze musiały zostać ślady rdzy albo lekki odcisk spinacza. Dzięki temu zorientujemy się, które artykuły zwróciły uwagę Dompierre’a. Strasznie tego dużo.
– Właśnie to robię. – Marek się uśmiechnął. – Krytycy wynosili Zofię pod niebiosa. Podobała im się. Mówiła, że była jedną wśród wielu, dość przeciętną, ale to nie do końca prawda. Mateusz ma rację. Co ty wyprawiasz? Lepiej mi pomóż.
Łukasz wkładał do torby jakieś paczki.
– Mam – oznajmił nieco głośniej Marek. – Tych pięć spinaczy ktoś niedawno wsunął na nowo.
Marek wziął trzy pliki wycinków, Łukasz dwa. Czytali w milczeniu i szybko. Tak upływały długie minuty. Artykuły były obszerne.
– Wspomniałeś, że recenzje były pochlebne? – odezwał się Łukasz. – Ten na pewno nie rozczulał się nad Zofią.
– Ten również nie – dodał Marek. – Atakuje bezpardonowo. Pewnie było jej przykro. Staremu Simeonidisowi także – zanotował na marginesie: „Cholerny bałwan”. Ciekawe, kto jest tym cholernym bałwanem.
Marek zerknął na dół stronicy, szukając nazwiska recenzenta.
– Łukaszu – szepnął – ten bałwan nazywa się Daniel Dompierre. Nie wydaje ci się, że to nie może być zbieg okoliczności?
Łukasz wziął od Marka artykuł.
– W takim razie nasz Dompierre – powiedział – ten zamordowany, prawdopodobnie należy do rodziny? To bratanek, kuzyn albo syn krytyka? Dlatego wiedział o czymś, co wiąże się z tą operą?
– Prawdopodobnie coś w tym jest. Elementy zaczynają układać się w całość. A jak nazywa się twój krytyk, który zaatakował Zofię?
– Rene de Fremonville. Nie słyszałem. Zresztą, nie mam zielonego pojęcia o muzyce. Zaczekaj, to zabawne.
Łukasz wrócił do lektury, a jego twarz nagle się odmieniła. Marka ogarnęła już nadzieja.
– I co? – zapytał Marek.
– Nie napalaj się, to nie ma nic wspólnego z Zofią. Zainteresował mnie artykuł na odwrocie wycinka. A właściwie początek artykułu, też Fremonville’a, ale na temat innej sztuki teatralnej – totalnej bzdury, powierzchownej i niespójnej, dotyczącej wewnętrznego życia chłopaka, który w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym tkwił w okopach. To ciągnący się prawie przez dwie godziny monolog, podobno piekielnie nudny. Niestety nie ma zakończenia artykułu.
– Cholera, chyba nie zamierzasz teraz się tym zajmować. Do diabła z tym, nie czas na to! Nie po to jechaliśmy do Dourdan!
– Zamknij się. W jednym ze zdań Fremonville pisze, że zachował po ojcu wojenne pamiętniki i że autor sztuki mógłby znaleźć inspirację w tego rodzaju dokumentach, podczas gdy wybrał teatr wojennej wyobraźni. Potrafisz mnie zrozumieć? Pamiętniki wojenne! Pisane na froncie, od sierpnia tysiąc dziewięćset czternastego do października tysiąc dziewięćset osiemnastego roku! Siedem brulionów! Naprawdę tego nie rozumiesz!? To pełna seria! Oby tylko okazało się, że ten ojciec był wieśniakiem! To byłby prawdziwy biały kruk, niesłychana rzadkość! Boże, spraw, aby ojciec Fremonville’a okazał się wieśniakiem! Cholera, jak dobrze, że tu z tobą przyjechałem!
Łukasz, którego rozpierało szczęście i podniecała nadzieja, wstał i teraz krążył po półmrocznym pokoju, raz po raz zerkając na pożółkły skrawek starej gazety. Zniecierpliwiony Marek wrócił do przeglądania dokumentów, które zainteresowały Dompierre’a. Poza artykułami krytycznie oceniającymi Zofię były wśród nich trzy pliki zawierające teksty bardziej plotkarskie, relacjonujące poważny incydent, który przez wiele dni zakłócał spektakle „Elektry”.