– Posłuchaj – Marek zwrócił się mimo wszystko do Łukasza.
Ale nie zdołał go zainteresować. Łukasz był daleko, okopał się i nie dopuszczał głosów z zewnątrz, całkowicie pochłonięty odkryciem, nie potrafił nawet cząstki uwagi poświęcić innym sprawom. A przecież początkowo naprawdę wykazywał dobrą wolę. Te dzienniki wojenne to był przeklęty pech! Marek, niezadowolony z takiego zwrotu sytuacji, czytał cicho, już tylko dla siebie. Siedemnastego czerwca 1978 roku, półtorej godziny przed spektaklem, przebywająca w swej garderobie Zofia Simeonidis padła ofiarą brutalnej napaści na tle seksualnym i tylko cudem uniknęła gwałtu. Zgodnie z jej relacją napastnik uciekł, spłoszony jakimiś odgłosami. Nie potrafiła dostarczyć dokładniejszych informacji na jego temat. Był ubrany w ciemną bluzę, na twarzy miał niebieską wełnianą kominiarkę i bił ją pięściami, usiłując powalić na ziemię. Zdjął kominiarkę, ale wtedy Zofia była zbyt oszołomiona, żeby zapamiętać jego twarz, a zresztą mężczyzna zgasił przedtem światło. Zofia Simeonidis cała posiniaczona, ale na szczęście bez poważniejszych obrażeń, doznała szoku i trafiła do szpitala na obserwację. Mimo to śpiewaczka nie chciała wnosić oskarżenia, toteż nie wszczęto w tej sprawie śledztwa. Mogąc snuć jedynie domysły, dziennikarze przypuszczali, że napastnikiem był jeden ze statystów, ponieważ o tej porze publiczność nie miała wstępu do teatru. Z kręgu podejrzanych wykluczono pięciu solistów – dwaj z nich byli sławnymi śpiewakami, a cała piątka przybyła do teatru już po zajściu, co potwierdzali portierzy, ludzie starsi i również pozostający poza podejrzeniem. Między wierszami można było wyczytać, że orientacja mężczyzn-solistów chroniła ich skuteczniej niż sława czy godzina przyjścia do pracy. Jeśli zaś idzie o statystów, to ogólnikowy opis napastnika, jaki przedstawiła Zofia, nie pozwalał na skierowanie podejrzeń na konkretne osoby. Jednak dwaj z nich nie pojawili się nazajutrz na próbie. Dziennikarze przyznawali, że jest to zjawisko dość powszechne, a zatem nie może być traktowane jako dowód obciążający, ponieważ w światku statystów, zbieraninie kobiet i mężczyzn, którym płacono nędzne dniówki, każdy gotów był zrezygnować ze spektaklu na rzecz bardziej obiecującego castingu do reklamy. Dodawali, że w kręgu podejrzanych są także pracownicy techniczni.
Krąg podejrzanych był zatem szeroki. Marek zmarszczył brwi, zerkając znowu na recenzje Daniela Dompierre’a i Rene de Fremonville’a. Jako krytycy operowi nie pisali zbyt dużo na temat okoliczności tego zajścia, zaznaczając jedynie, że Zofia Simeonidis miała przykry wypadek i dlatego przez trzy dni zastępowała ją dublerka, Natalia Domesco, której żałosne naśladownictwo ostatecznie pogrążyło „Elektrę”, spektakl, którego nie ocaliłby nawet powrót Zofii Simeonidis – po wyjściu ze szpitala śpiewaczka ponownie oświadczyła, że nie może sprostać roli przeznaczonej dla sopranu dramatycznego. W konkluzji krytycy pisali, że śpiewaczka nie może wypadkiem tłumaczyć braku warunków głosowych i że popełniła godny ubolewania błąd, próbując w „Elektrze” sprostać roli znacznie przerastającej jej możliwości.
Marka drażniły te uwagi.
– Oczywiście Zofia sama mówiła im, że nigdy nie stała się wybitną diwą operową. Być może nie powinna porywać się na rolę Elektry. Być może. Zresztą on i tak się na tym nie znał, wiedział o operze nie więcej niż Łukasz. Ale te napastliwe komentarze dwóch krytyków wyprowadzały go już z równowagi. Nie, Zofia nie zasłużyła sobie na to.
Marek sięgnął po inne kartony, czytał recenzje innych oper. I znowu same pochwały, czasem zachwyt albo zwyczajne zadowolenie, i znowu ostre, miażdżące zarzuty ze strony Dompierre’a i Fremonville’a, nawet kiedy Zofia grała role przeznaczone dla jej sopranu lirycznego. Najwyraźniej ci dwaj nie lubili Zofii, i to już od początku jej kariery. Marek odstawił kartony na miejsce i rozmyślał, oparłszy brodę na pięściach. Zrobiło się już niemal całkiem ciemno i Łukasz włączył dwie lampki.
Zofia została napadnięta… Nie żądała przeprowadzenia śledztwa, mimo że pobito ją i zraniono. Powrócił do „Elektry”, błyskawicznie przerzucił inne recenzje tej opery – wszystkie zawierały z grubsza to samo: słaba inscenizacja, kiepska scenografia, napaść na Zofię Simeonidis, oczekiwany powrót śpiewaczki… Od tamtych dwóch różniło je jedno – krytycy doceniali podjęcie przez Zofię tego wyzwania, nie potępiając jej jak Dompierre i Fremonville. Nie miał pojęcia, co wybrać z pudła obejmującego rok 1978. Trzeba by to wszystko przeczytać i wnikliwie przeanalizować, uwzględniając wszelkie szczegóły. Porównywać, wychwycić to, co wyróżniało artykuły wybrane przez Krzysztofa Dompierre’a. Należało przepisać przynajmniej artykuły czytane przez zmarłego. To było mnóstwo pracy, godziny mozolnej pracy.
I właśnie wtedy do pokoju wszedł Simeonidis.
– Musicie się pospieszyć – powiedział. – Policja już stara się znaleźć sposób na natychmiastowe zamknięcie mojego archiwum. Nie mają teraz czasu, żeby je przetrząsnąć, a obawiają się, że zabójca ich ubiegnie. Słyszałem, jak ten głupek z dołu rozmawiał przez telefon. Chce zapieczętować pokój. Wygląda na to, że nie będzie miał problemów z uzyskaniem nakazu.
– Proszę się nie niepokoić – powiedział Łukasz. – Za pół godziny z tym się uporamy.
– Wspaniale. – Simeonidis patrzył na nich z uznaniem. – Pracujecie bardzo szybko.
– A tak przy okazji… – wtrącił Marek. – Czy pański pasierb statystował także w „Elektrze”?
– W Tuluzie? Na pewno – Simeonidis skinął głową. – Był statystą we wszystkich przedstawieniach od siedemdziesiątego trzeciego do siedemdziesiątego ósmego roku. Dopiero potem rzucił teatr. Ale nie traćcie czasu na rozpracowanie go, nic wam to nie da.
– Czy Zofia rozmawiała z panem na temat tej napaści przed spektaklem „Elektry”?
– Zofia nie znosiła, kiedy ktoś o tym mówił – odparł po chwili milczenia.
Kiedy stary Grek wyszedł, Marek spojrzał na Łukasza, który rozparł się w wygniecionym fotelu, wyciągnął nogi i bawił się wycinkiem gazety.
– Za pół godziny?! – wrzasnął Marek. – Nic nie robisz, dumasz o tych swoich wojennych pamiętnikach, a tu jest mnóstwo rzeczy do przepisania, i spokojnie decydujesz, że wynosisz się stąd za pół godziny?
Nie ruszając się z miejsca, Łukasz wskazał palcem swą torbę.
– Wpakowałem tam – powiedział – dwa i pół kilograma laptopa, dziewięć kilogramów skanera, wodę kolońską, slipy, gruby sznur, śpiwór, szczotkę do zębów i kawałek chleba. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego chciałem jechać na dworzec taksówką. Przygotuj mi te dokumenty, zeskanujemy wszystko, co chcesz, i zabierzemy to ze sobą do naszej rudery. To proste.
– Pomyślałeś o zabraniu skanera?
– Po tym, co stało się z Dompierre’em, łatwo było przewidzieć, że policja będzie dążyła do wprowadzenia zakazu kopiowania materiałów z archiwum. Przewidywanie manewrów wroga, przyjacielu, to sekret zwycięskiej wojny. Oficjalny rozkaz przyjdzie szybko, ale już po naszym wyjściu. Pospiesz się.
– Przepraszam cię – powiedział Marek. – Ostatnio ciągle się denerwuję. Zresztą ty też.
– Nie, ja zapalam się do różnych rzeczy. Ale to nie nerwy.
– To twój sprzęt? – zapytał Marek. – Jest wart majątek.
Łukasz wzruszył ramionami.
– Pożyczyli mi go na wydziale, muszę oddać sprzęt za cztery miesiące. Tylko przewody elektryczne są moje.
Roześmiał się i włączył komputer. W miarę jak ubywało dokumentów do kopiowania, Marek się uspokajał. Nie wiedział, czy da się z nich coś wywnioskować, jednak świadomość, że będzie mógł przeglądać je bez pośpiechu, w zaciszu swego średniowiecznego drugiego piętra, przyniosła mu ulgę. Najważniejsze materiały z wybranego pudła znalazły się na dysku komputera.