– Pokaż! – ponaglał Marek.
– Cierpliwości – mruknął Łukasz.
I powoli rozwinął rulon, a potem delikatnie wyjął odbitkę i rozłożył ją na stole.
– Cały zespół żegnający publiczność w dniu premiery – powiedział, przyciskając rogi zdjęcia szklankami. – Są tu wszyscy. Zofia w środku, obok niej tenor i baryton. Oczywiście, wszyscy mają charakteryzację i kostiumy. Czy jednak nikogo tu nie rozpoznajesz? A pan, komisarzu, nie widzi znajomej twarzy?
Marek i Vandoosler pochylali się nad zdjęciem. Umalowane twarze były małe, ale wyraźne. To była dobra odbitka. Marek, który od pewnego czasu czuł, że drepcze, nie mogąc nadążyć za pełnym zapału Łukaszem, uznał teraz, że do niczego się nie nadaje. Mąciło mu się w głowie, nie mógł się skoncentrować. Patrzył na te białe twarze, ale żadna nie przypominała mu nikogo znajomego. Owszem, ten tu to Julian Moreaux, jeszcze bardzo młody i szczupły.
– Oczywiście – przyznał Łukasz. – Ale to dla nas nie nowina. Szukaj dalej.
Marek, potwornie zawstydzony, potrząsnął głową. Nie, nikogo nie rozpoznał. Vandoosler, także zasępiony, skrzywił się. Mimo to wskazał palcem jedną z twarzy.
– Ten – szepnął. – Ale nie potrafię skojarzyć twarzy z nazwiskiem.
Łukasz pokiwał głową.
– Dokładnie – powiedział. – To ten. Ale ja wiem, jak nazywa się ten człowiek.
Szybko rozejrzał się po sali, zerknął w stronę baru, a potem pochylił się, zbliżając twarz do twarzy Marka i Vandooslera.
– To Jerzy Gosselin, brat Julii – szepnął.
Vandoosler zacisnął pięści.
– Zapłać rachunek, święty Marku – powiedział tylko. – Natychmiast idziemy do domu. Powiedz świętemu Mateuszowi, żeby wrócił, kiedy tylko skończy pracę.
XXXII
Mateusz wsuwał palce w masę gęstych, jasnych włosów, targając je jeszcze bardziej, chociaż wydawało się, że to już niemożliwe. Przyjaciele powiedzieli mu o odkryciu Łukasza i teraz siedział przed nimi jak ktoś, kto dostał obuchem po głowie. Zapomniał nawet o zdjęciu kelnerskiego stroju. Łukasz, który uznał, że i tak zrobił już więcej, niż do niego należało, a w dodatku – z dobrym skutkiem, postanowił zostawić tę sprawę trójce współlokatorów i zająć się czym innym. Przed wyjściem na spotkanie z fotografem, który obiecał mu przygotować na szóstą odbitki pierwszego kajetu pamiętników, postanowił wypolerować duży drewniany stół w „refektarzu”. Ten stół przybył do rudery razem z nim i Łukasz nie chciał dopuścić, aby zdewastował go taki prymityw jak Mateusz albo taki niechluj jak Marek. Dlatego smarował go woskiem, unosząc łokcie to Marka, to Vandooslera, to wreszcie Mateusza, i wsuwając pod nie grubą szmatę. Żaden z nich nie protestował, bo doskonale wiedzieli, że nic by to nie dało. Jeśli nie liczyć odgłosu ścierki trącej o drewno, w „refektarzu” panowała przytłaczająca cisza, ponieważ wszyscy starali się w myśli uładzić i ocenić wydarzenia ostatnich kilku dni.
– Jeżeli dobrze was zrozumiałem – odezwał się wreszcie Mateusz – piętnaście lat temu Jerzy Gosselin napadł na Zofię i próbował ją zgwałcić w jej garderobie. Potem uciekł, ale natknął się na Daniela Dompierre’a. Zofia milczała, przekonana, że sprawcą jest Julian, tak? Minął z górą rok, kiedy krytyk spotkał gdzieś Gosselina i rozpoznał go, więc ten postanowił zabić jego i jego przyjaciela, Fremonville’a. Moim zdaniem zabicie dwóch ludzi to poważniejsze przestępstwo niż pobicie i próba gwałtu. To podwójne zabójstwo dowodzi głupoty i niewłaściwej oceny sytuacji.
– Twoim zdaniem – powiedział Vandoosler. – Ale słabemu, obłudnemu facetowi sama myśl o oskarżeniu i uwięzieniu za pobicie i gwałt mogła wydawać się nieznośna. Utrata twarzy, godności, pracy, spokoju – tego było za wiele. A jeśli nie mógł pogodzić się z faktem, że ludzie przekonają się, jaki naprawdę jest – brutalny, zdolny do gwałtu? Dlatego wpadł w panikę, chciał ocalić własną skórę i zabił tamtych dwóch.
– Od jak dawna Gosselin mieszka przy ulicy Chasle? – wtrącił Marek. – Wiecie coś o tym?
– Przypuszczam, że od jakichś dziesięciu lat – odparł Mateusz – czyli od przejęcia schedy po buraczanym dziadku. Wiem na pewno, że Julia kupiła Le Tonneau około dziesięciu lat temu. Domyślam się, że dom kupili w tym samym okresie.
– To znaczy pięć lat po wystawieniu „Elektry” i napaści – powiedział Marek – i cztery lata po śmierci obu krytyków. Dlaczego po tylu latach zamieszkał tak blisko Zofii? Dlaczego chciał mieszkać tuż obok niej?
– Przypuszczam, że to obsesja – powiedział Vandoosler.
– Obsesyjna chęć powrotu do kobiety, którą chciał bić i gwałcić. Powrotu do źródła zbrodniczej namiętności czy jak to nazwiesz. Być blisko, tropić, obserwować. Dziesięć lat wyczekiwania, borykania się z natłokiem skrywanych myśli. Marzył, aby pewnego dnia ją zabić. Albo ponowić próbę, a potem zgładzić ofiarę. To szaleniec kryjący się pod maską spokojnego, dobrodusznego niezdary.
– Zdarzały się już takie rzeczy? – zapytał Mateusz.
– Oczywiście – odparł Vandoosler. – Sam dopadłem co najmniej pięciu takich drabów. Powolny morderca, przeżuwane frustracje, różnorodne, tłumione popędy, pozory spokoju.
– Przepraszam – powiedział Łukasz, unosząc potężne ręce Mateusza.
Łukasz przystąpił właśnie do polerowania blatu specjalną szczotką i bardzo się kręcił, nie zważając na rozmowę. Markowi przemknęło przez myśl, że chyba nigdy nie zdoła zrozumieć tego chłopaka. Prowadzili poważną rozmowę, byli zasępieni, morderca mieszkał o kilka kroków od nich, a on myślał tylko o pucowaniu swego drewnianego stołu. Traktował tę pracę niczym twórczość, gwizdał na całą resztę.
– Teraz zaczynam rozumieć… – rzucił Mateusz.
– Co takiego? – zapytał Marek.
– Nic. Ciepło. Zaczynam rozumieć.
– Co powinniśmy zrobić? – Marek zwrócił się z tym pytaniem do chrzestnego. – Powiadomić Leguenneca? A jeśli znowu się coś stanie, a my o niczym mu nie powiemy, tym razem może uznać nas za współwinnych.
– I zarzucić zatajenie informacji, które mogą przyczynić się do ułatwienia działań wymiaru sprawiedliwości – dodał Vandoosler, wzdychając. – Powiemy o tym Leguennecowi, ale nie tak od razu. W całej tej historii jest coś, co mi nie pasuje. A raczej – brak mi jednego elementu układanki. Święty Mateuszu, czy mógłbyś przyprowadzić tu Julię? Nawet jeśli siedzi w kuchni i gotuje kolację, każ jej tu przyjść. Czas nagli. A wy wszyscy pamiętajcie
– Vandoosler podniósł głos – nie wolno wam nikomu pisnąć ani słowa, rozumiecie? Nawet Aleksandrze. Jeżeli choćby okruchy waszej rozmowy trafią do uszu Gosselina, nie ręczę za wasze bezpieczeństwo. Dlatego, dopóki wam nie pozwolę mówić, trzymajcie język za zębami.
Vandoosler zamilkł i chwycił za rękę Łukasza, który zamienił szczotkę na flanelową ściereczkę i zamaszystymi ruchami polerował blat, pochylając się tuż nad nim i sprawdzając, czy wystarczająco błyszczy.
– Słyszałeś mnie, Łukaszu? – zapytał. – Ciebie to także dotyczy. Nikomu ani słowa. Mam nadzieję, że nie powiedziałeś o niczym temu fotografowi?
– Ależ skąd! – obruszył się Łukasz. – Nie jestem taki głupi. Poza tym czyszczę stół, ale słyszę, o czym mówicie.