O Relivaux można było mówić, co się tylko chciało, ale nikt nie nazwałby go kiepskim miotaczem.
– Dziękuję! – krzyknął Marek.
Wskoczył do wozu, ruszył i już w biegu otworzył drzwi, żeby zabrać nadchodzącego Łukasza. A Łukasz związał krawat, położył na udach płaską butelkę, rozłożył siedzenie i przybrał wygodną pozycję.
– Co to za flaszka? – zapytał Marek.
– Rum do wypieków. Na wszelki wypadek.
– Skąd to wziąłeś?
– To moje. Kupiłem rum, żeby piec ciasto.
Marek wzruszył ramionami. Cały Łukasz!
Marek jechał szybko. Zacisnął zęby. Paryż, północ, pędzący samochód. Był piątkowy wieczór, ruch był spory i Marek pocił się ze zdenerwowania, wymijał, wyprzedzał, lekceważył światła. Dopiero na obrzeżach miasta, wjeżdżając na pustą trasę krajową, odzyskał zdolność mówienia.
– Za kogo uważa się ten cały Mateusz! – krzyknął. – Myśli, że dorósł do walki z kobietą, która załatwiła już tylu ludzi? Nie zdaje sobie sprawy, czym to grozi! Ona jest gorsza od tura!
Ponieważ Łukasz się nie odzywał, Marek rzucił na niego okiem. Ten głupek spał, i to głęboko!
– Łukasz! – wrzasnął Marek. – Baczność!
Nie zadziałało. Kiedy ten facet postanowił spać, nie dało się go wyrwać z tego stanu, dopóki sam tego nie chciał. Dokładnie tak samo było z wojną. Marek dodał gazu.
O pierwszej w nocy zahamował przed posesją przy alei Strzelistych Cisów. Solidna, drewniana brama domu Zofii była zamknięta. Marek wywlókł Łukasza z samochodu i podtrzymywał go w pozycji stojącej.
– Baczność! – powtórzył.
– Nie wrzeszcz tak – mruknął Łukasz. – Obudziłem się. Zawsze czuwam, kiedy wiem, że stałem się niezastąpiony.
– Pospiesz się – powiedział Marek. – Podsadź mnie, jak wtedy.
– Ściągaj buty – polecił Łukasz.
– Odbiło ci! I tak może być już za późno! Splataj ręce, bez gadania!
Marek oparł stopę na rękach Łukasza i wdrapał się na mur. Z trudem zdołał na nim usiąść.
– Twoja kolej – zwrócił się do Marka, podając mu rękę. – Przysuń ten śmietnik, wskocz na niego i złap mnie za rękę.
Po chwili Łukasz siedział jak w siodle na murze, obok Marka. Niebo przesłaniały chmury, noc była bardzo ciemna.
Łukasz zeskoczył, Marek poszedł w jego ślady.
Znalazłszy się już w ogrodzie, Marek starał się odszukać w ciemnościach drogę. Pomyślał o studni. Właściwie myślał o niej już od dłuższego czasu. Studnia. Woda. Mateusz. Studnia, idealne miejsce wiejskiej zbrodni w wiekach średnich. Gdzie jest ta przeklęta studnia? To tam, to ten jaśniejszy zarys. Marek ruszył biegiem, Łukasz bez pytania uczynił to samo. Nic nie słyszał, żadnych hałasów, tylko odgłos kroków własnych i Łukasza. Ogarniała go panika. Szybko odrzucił ciężkie deski, którymi przykryto otwór. Cholera, zapomniał o latarce. Zresztą już od dawna nie miał żadnej latarki. Chyba od dwóch lat. Co najmniej. Pochylił się i zawołał Mateusza.
Zupełna cisza. Dlaczego uparł się, że to studnia? Na Boga, dlaczego nie szturmował domu albo nie przetrząsał zagajnika? Nie, to studnia, był pewien. To łatwe, czyste, średniowieczne, nie pozostawia śladów. Uniósł ciężkie, cynowe wiadro i bardzo ostrożnie obracał korbą, opuszczając je powoli. Kiedy poczuł, że dotknęło lustra wody, zablokował łańcuch i zaczął się spuszczać.
– Sprawdzaj, czy łańcuch jest zablokowany – pouczył Łukasza. – I na krok nie odchodź od tej piekielnej studni. Ale przede wszystkim, uważaj na siebie. Nie hałasuj, nie panikuj. Dla niej nie ma już znaczenia, czy trupów będzie pięć, czy sześć, skoro cztery i tak ma na koncie. I daj mi tę flaszeczkę rumu.
Marek zsuwał się, wyhamowując nogami. Naprawdę obleciał go strach. Studnia była ciasna, czarna, lepka i lodowata jak wszystkie studnie, ale przynajmniej łańcuch był mocny. Marek dałby głowę, że pokonał co najmniej sześć, siedem metrów, gdy trącił nogą wiadro, a lodowata woda zmoczyła mu kostki. Zsunął się jeszcze niżej, do pół uda, i wtedy poczuł, że to przejmujące zimno rozedrze mu skórę. Poczuł też, że jakieś ciało napiera na jego nogi, i o mało nie wrzasnął.
Zawołał, ale Mateusz nie odpowiadał. Oczy Marka oswoiły się już z ciemnością. Zanurzył się aż po pas. Jedną ręką wymacał ciało łowcy-zbieracza, który jak jakiś dureń dał się zepchnąć do tej studni. Głowa i kolana Mateusza wystawały nad wodę. Najwyraźniej zdołał oprzeć długie nogi o ściany. Całe szczęście, że wrzucono go do tak wąskiej studni. Udało mu się wytrwać w pozycji, która opóźniła utonięcie. Ale od jak dawna zażywał lodowatej kąpieli? Od jak dawna osuwał się, centymetr po centymetrze, łykając tę ciemną wodę?
Marek nie zdołałby wydobyć bezwładnego Mateusza. Łowca i zbieracz w jednej osobie musiał odzyskać przynajmniej tyle sił, żeby chwycić łańcuch.
Marek owinął łańcuch wokół swego prawego ramienia, oparł stopy o wiadro, mocniej chwycił Mateusza i zaczął go wyciągać. Ale on był taki wysoki i taki ciężki. Marek opadał z sił. Stopniowo Mateusz wynurzał się z wody i po kwadransie ciężkiej pracy jego tors leżał już na wiadrze. Marek podtrzymywał go nogą, którą oparł o ścianę. Lewą ręką zdołał sięgnąć po butelkę rumu, którą wsunął do kieszeni. Jeżeli Mateusz miał w sobie jeszcze dość życia, musiał znienawidzić to paskudztwo do ciasta. Marek lał mu alkohol do ust. Rum spływał po brodzie nieszczęśnika, ale ten zaczynał reagować. Marek nawet na ułamek sekundy nie dopuścił do siebie myśli, że Mateusz mógłby umrzeć. Nie on, nie łowca-zbieracz. Marek wymierzył mu kilka niezdarnych policzków i znów zaczął poić rumem. Mateusz się krztusił. Odzyskiwał przytomność.
– Słyszysz mnie? To ja, Marek.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał głuchym głosem Mateusz. – Zimno mi. Zdycham.
– Siedzimy w studni. A gdzie mielibyśmy być?
– Zepchnęła mnie – wybełkotał Mateusz. – Ogłuszyła i zepchnęła, nie zauważyłem nawet, kiedy się do mnie podkradła.
– Wiem – szepnął Marek. – Łukasz nas stąd wyciągnie. Jest na górze.
– Ona wypruje mu flaki – jęczał Mateusz.
– Nie martw się o niego. Na pierwszej linii jest niezrównany. Pij.
– Co to za gówno?
Mateusz mówił ledwie słyszalnym, bełkotliwym głosem.
– To rum do wypieków, Łukasz go kupił. Rozgrzewa cię?
– Ty też się napij. Ta woda paraliżuje.
Marek połknął parę łyków. Owinięty wokół ramienia łańcuch wgryzał mu się w ciało, palił.
Mateusz znowu zamknął oczy. Oddychał, ale to było jedyne, na co mógł się zdobyć jego organizm, Marek gwizdnął i w małym, jaśniejszym od tunelu kręgu pojawiła się głowa Łukasza.
– Łańcuch! – powiedział Marek. – Wciągaj go powoli, ale uważaj, żeby nie opadał! I nie szarp, bo go wypuszczę!
Głos Marka odbijał się potężnym echem, ogłuszając jego samego. Zresztą może w tej studni odrętwiały mu nawet uszy.
Usłyszał szczękanie metalu. To Łukasz rozsupływał węzeł blokujący łańcuch, równocześnie utrzymując jego naprężenie, żeby Marek nie osunął się w głąb studni. Łukasz był doskonały, po prostu świetny. A potem łańcuch zaczął się bardzo wolno unosić.
– Zwijaj go oczko po oczku! – krzyknął Marek. – Mateusz jest ciężki jak tur!
– Utonął? – krzyknął Łukasz.
– Nie! Zwijaj, żołnierzu!
– Nie gadaj o byle gównie! – krzyknął weselej Łukasz.
Marek chwycił Mateusza za spodnie. Mateusz przewiązywał je grubym sznurem, który okazał się w tej sytuacji bardzo praktyczny. To była jedyna zaleta, jaką Marek potrafił przypisać siermiężnemu sznurowi, opasującemu talię Mateusza. Głowa łowcy-zbieracza obijała się czasami o ściany studni, ale na szczęście Marek widział, że są coraz bliżej jaśniejszego kręgu ostatniej cembrowiny. Łukasz wydobył Mateusza na zewnątrz i ułożył go na ziemi. Marek sam wygrzebał się z czarnej otchłani i osunął się na trawę. Uwolnił ramię od łańcucha, krzywiąc się z bólu. Krwawiło.