Выбрать главу

Vandoosler zatrzymał się u wylotu ulicy Chasle i z przyjemnością obserwował swój nowy teren. Jak się tu znalazł? Za sprawą splotu przypadków. Kiedy się nad tym zastanawiał, jego życie jawiło mu się niczym spójna tkanina, a jednak nie mógł wyzbyć się wrażenia, że jest chaotyczne, wrażliwe na ulotność chwili, że nie pozostawia za sobą niczego trwałego. Wielkie idee, przemyślane projekty, owszem – miewał takie. Ale żadnego nie doprowadził do końca. Ani jednego. Uświadomił sobie, że twarde postanowienia topniały, gdy tylko coś innego przyciągnęło jego uwagę, że szczere zobowiązania gasły, kiedy tylko nadarzyła się okazja, że wspaniałe słowa konały w starciu z rzeczywistością. Tak to już było. Przywykł do tego i nie widział powodu, żeby z tym walczyć. Wystarczy być na bieżąco. Skuteczny, często okrywający się na krótką chwilę chwałą, wiedział, że pamięć o nim zagaśnie bardzo szybko. Ta ulica Chasle, tak niezwykle prowincjonalna, była wspaniała. I znów nowe miejsce. Na jak długo? Przechodzący obok mężczyzna obrzucił go spojrzeniem, które zdradzało zaciekawienie. Pewnie zastanawiał się, co też robi ten człowiek, który zatrzymał się z koszem pełnym zakupów na środku chodnika. Vandoosler pomyślał, że ktoś taki umiałby wyjaśnić, dlaczego mieszka właśnie tutaj, a może nawet naszkicować obraz własnej przyszłości. Tymczasem jemu trudno byłoby nawet zamknąć w kilku zdaniach to, co już przeżył. Patrząc wstecz, widział cudowną sieć przyczyn i skutków, zbiegów okoliczności, nieudanych albo zwieńczonych sukcesem śledztw, wykorzystanych okoliczności, uwiedzionych kobiet, wspaniałych zdarzeń, z których żadne nie trwało długo, i trupów tak licznych, że nie poddawały się syntezie. Na szczęście. Pewnie, że było tam również sporo szkód. To nieuniknione. Trzeba odrzucać stare, aby zaznać nowego.

Przed powrotem do mieszkania były komisarz usiadł na murku na wprost domu. Dobrze nacieszyć się promieniami kwietniowego słońca. Starał się nie patrzeć w stronę domu Zofii Simeonidis, gdzie od wczoraj trzej robotnicy prowadzili wykopy. Zerknął na dom, który graniczył z ich posesją z drugiej strony. Jak to mówił święty Łukasz? Front wschodni? Co za maniak z tego chłopaka! Co go właściwie obchodziła pierwsza wojna światowa? Cóż, każdy ma swojego bzika. Vandoosler skupił się na froncie wschodnim. Zasięgał języka, gromadził okruchy informacji. Metody gliniarza. Sąsiadka nazywała się Julia Gosselin, mieszkała z bratem, Jerzym, człowiekiem niezwykle małomównym. Trzeba się było temu przyjrzeć. Zresztą Armand Vandoosler każdej sprawie lubił się bliżej przyjrzeć. Wczoraj sąsiadka ze Wschodu pracowała w ogrodzie. Na powitanie wiosny. Zamienił z nią parę słów, ot tak sobie. Vandoosler uśmiechnął się. Miał sześćdziesiąt osiem lat, przyszła pora, żeby nie łudzić się na próżno. Nie chciałby narażać się na odtrącenie. Pozostawała mu ostrożność i ważenie słów i czynów. Ale na marzenia mógł sobie jeszcze pozwolić. Uważnie obserwował Julię. Wydała mu się ładna i energiczna. Miała około czterdziestki, więc uznał, że stary gliniarz na nic by się jej nie zdał. Nawet jeśli – jak mówiono – wciąż jeszcze był przystojny. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie uważali, że ma ładną twarz. Jego zdaniem była za szczupła, zbyt koścista, o rysach nie tak szlachetnych, jakby pragnął. Nigdy nie zakochałby się w kimś takim jak on. A jednak zakochiwały się w nim. I to często. Pomagało mu to, i to bardzo, w pracy policjanta, nie mówiąc już o innych sprawach. Ale narobiło też sporo szkód. Armand Vandoosler nie lubił, gdy jego myśli podążały w tym kierunku. Kiedy skupiały się na szkodach. A zdarzyło się to już dwa razy w ciągu piętnastu minut. Na pewno dlatego, że znowu odmienił swe życie, miejsce, otoczenie. A może dlatego, że w sklepie rybnym spotkał tamte bliźnięta.

Przesunął się, żeby ustawić kosz w cieniu, i równocześnie zbliżył się do frontu wschodniego. Dlaczego, do stu diabłów, jego myśli znowu musiały pobiec tym torem? Miał przecież po prostu czatować na sąsiadkę z lewej i przygotować ryby dla trzech robotników, którzy kopali rów. Szkody? No i co z tego? Do jasnej cholery, nie on jeden w tym celował. Oczywiście, czasami zachowywał się jak słoń w sklepie z porcelaną. Zwłaszcza wobec niej i bliźniąt, które opuścił pewnego dnia, niewiele myśląc. Bliźnięta miały wtedy po trzy lata. A przecież zależało mu na Łucji. Kiedyś powiedział nawet, że zawsze będzie przy niej. Ale wyszło inaczej. Stojąc na dworcowym peronie, patrzył, jak odchodzą. Vandoosler westchnął. Z wolna uniósł głowę, odrzucił włosy do tyłu. Teraz dzieciaki miały już po dwadzieścia cztery lata. Gdzie się podziewały? Spieprzył to. Co za głupota! Blisko, daleko? A ona? Nie warto się zastanawiać. To nieważne. Bez znaczenia. Miłość można znaleźć na każdym kroku, każda jest taka sama, wystarczy się pochylić, aby ją mieć. I tyle. To drobiazg. To kłamstwo, że jedna jest lepsza, inna gorsza, bzdura. Vandoosler wstał, podniósł kosz i zbliżył się do ogrodu sąsiadki z frontu wschodniego, Julii. Nadal nikogo tam nie było. A gdyby tak zapuścić się dalej? Z uzyskanych przez niego informacji wynikało, że Julia prowadziła restaurację Le Tonneau zaledwie dwie ulice dalej. Vandoosler doskonale wiedział, jak przyrządzić rybę, ale przecież prośba o podanie przepisu nic nie kosztowała. Nic nie ryzykował.

X

Trzej kopacze rowu byli tak wyczerpani, że nawet nie zauważyli, że jedzą rybę kupioną w barze.

– Nic! – powiedział Marek, napełniając szklankę. – Zupełnie nic! Nie do wiary. Właśnie zasypujemy ten rów. Do wieczora skończymy.

– A czego się spodziewałeś? – mruknął Mateusz. – Zwłok? Naprawdę tego się spodziewałeś?

– Prawdę mówiąc, im dłużej nad tym rozmyślałem…

– Lepiej nie rozmyślaj zbyt długo. I tak sporo myślimy, wcale tego nie chcąc. Pod tym drzewem nic nie leży, koniec kropka.

– Czy to pewne? – zapytał głuchym głosem Vandoosler.

Marek uniósł głowę. Dobrze znał ten głuchy głos. Kiedy chrzestny mówił w ten sposób, głęboko nad czymś myślał.

– Pewne – odparł Mateusz. – Ten, kto sadził drzewo, nie kopał głęboko. Warstwy ziemi na poziomie siedemdziesięciu centymetrów były nienaruszone. Jest tam usypisko z końca osiemnastego wieku, czyli z okresu budowy domu.

Mateusz wyjął z kieszeni fragment fajki z glinki, której nie oczyścił jeszcze z ziemi. Położył ją na stole. Pochodziła z końca osiemnastego wieku.

– Proszę – powiedział. – Oto i coś dla znawców. Zofia Simeonidis będzie mogła spać spokojnie. A jej mąż nawet się nie skrzywił, kiedy oznajmiliśmy, że będziemy kopali w jego ogrodzie. To spokojny facet.

– Być może – mruknął Vandoosler. – Jednak wciąż nie wiadomo, skąd wzięło się drzewo.

– Właśnie – zgodził się z nim Marek. – Wciąż tego nie wiemy.

– Do diabła z drzewem – rzekł Łukasz. – Pewnie chodzi o jakiś zakład albo coś w tym rodzaju. Dostaliśmy trzydzieści tysięcy franków i wszyscy są zadowoleni. Zasypiemy rów i o dziewiątej wieczorem pójdziemy spać. Wycofujemy się na tyły. Padam z nóg.

– Nie – sprzeciwił się Vandoosler. – Dziś wieczorem wychodzimy.

– Komisarzu – włączył się do rozmowy Mateusz. – Łukasz ma rację, jesteśmy wykończeni. Jeśli pan chce, może pan wyjść, ale my kładziemy się spać.

– Musicie zdobyć się na ten wysiłek, święty Mateuszu.

– Do diabła, nie jestem żadnym świętym Mateuszem!

– Wiem o tym. – Vandoosler wzruszył ramionami. – Ale jakie to ma znaczenie? Mateusz czy święty Mateusz, Łukasz czy święty Łukasz… na jedno wychodzi. A mnie to bawi. Starzec żyjący pośród ewangelistów… A gdzie się podział ten czwarty, co? Nie ma go! To zupełnie jak… Wóz na trzech kołach, ciągnięty przez trzy konie. Naprawdę zabawna historia.