Выбрать главу

– Daruj sobie te alegoryjki – przerwał mu Vandoosler. – Nie tego jej teraz trzeba.

– Mała alegoria od czasu do czasu nikomu jeszcze nie zaszkodziła – obruszył się Marek.

– Chwilowo Aleksandrze bardziej przyda się to, co powiedziałem. Jest przygotowana. Wszystkie błędy, które popełniła dziś wieczorem – panika, płacz, gniew, wpadanie w słowo, przekleństwa, krzyki, konsternacja i załamanie – nie powtórzą się w poniedziałek. Jutro się wyśpi, poczyta, wyjdzie z synem na skwerek albo na spacer nad Sekwaną. Leguennec z pewnością każe ją śledzić. To normalne. Ona może tego nawet nie zauważyć. W poniedziałek odprowadzi Cyryla do przedszkola i pójdzie na komisariat. Wie, czego się spodziewać. Przedstawi swoją prawdę, spokojnie, bez histerii, bo to najlepszy sposób, żeby przynajmniej na jakiś czas przyhamować działania policjanta.

– Powie prawdę, ale Leguennec jej nie uwierzy – wtrącił Marek.

– Nie mówiłem o prawdzie. Mówiłem o jej prawdzie.

– Więc uważasz, że jest winna? – Marek znowu się zirytował.

Vandoosler uniósł ręce, a potem opuścił je na uda.

– Marku, trzeba czasu, żeby prawda połączyła się z jej prawdą. Czasu. I tylko tego nam trzeba. Staram się zyskać na czasie. Leguennec to dobry glina, ale ma skłonność do zbytniego pośpiechu, kiedy chce złowić wieloryba. Używa harpuna. Tacy jak on są potrzebni. Ja wolę pozwolić wielorybowi, żeby się zanurzył, popuścić żyłkę, pozwalam, żeby ochłodził się w głębinie, kiedy słońce go parzy, chcę zaobserwować, skąd się wynurza, znowu pozwolić na zanurzenie i tak przez dobrą chwilę. Czas, tylko czas…

– Co daje panu czas? – zapytała Aleksandra.

– Reakcje – odparł Vandoosler. – Po zabójstwie nic nie trwa w bezruchu. Czekam na reakcje. Choćby drobne. Wystarczy bacznie je obserwować.

– Więc będziesz tu tkwił – zapytał Marek – przy oknie na górze, czekając na reakcję? Nie ruszysz się? Nie będziesz szukał? Nie zaczniesz tropić? Sądzisz, że te reakcje spadną właśnie na twoją głowę, jak odchody gołębi siedzących na dachu? Wiesz, ile razy gołąb narobił mi na głowę przez te dwadzieścia trzy lata, które spędziłem w Paryżu? Wiesz ile? Raz, jeden jedyny raz! Tylko jedna nieszczęsna gołębia kupa spadła właśnie na mnie, chociaż w mieście całymi dniami fajdają miliony gołębi. I co? Na co ty liczysz? Że reakcje pojawią się tu, gdzie chcesz, i spadną na twoją zadumaną głowę?

– Właśnie – odparł Vandoosler. – Bo to tu…

– Bo tu jest front – dokończył Łukasz.

Vandoosler wstał i pokiwał głową.

– Przebiegły ten twój przyjaciel od pierwszej wojny światowej – powiedział.

Zapadła głucha, przytłaczająca cisza. Vandoosler szperał w kieszeniach i w końcu wyjął z nich dwie pięciofrankówki. Wybrał tę, która mocniej błyszczała, i zniknął w piwnicy, gdzie trzymali wszystkie narzędzia. Po chwili usłyszeli warczenie wiertarki. Ucichło po paru sekundach. Vandoosler wrócił z przewierconą monetą w ręce i trzema uderzeniami młotka wbił ją w obramowanie kominka.

– Skończyłeś już przedstawienie? – zapytał Marek.

– Mówiliśmy o połowie wieloryba – odparł Vandoosler. – Dlatego umieściłem monetę na głównym maszcie. Zdobędzie ją ten, kto dopadnie mordercę.

– To było konieczne? – zapytał Marek. – Zofia nie żyje, a ty bawisz się w najlepsze. Wykorzystujesz sytuację, żeby błaznować, grasz kapitana Ahaba. Jesteś żałosny.

– Nie powiedziałbym. To symbol. Nie dostrzegasz niuansów. Chleb i symbole. To podstawa.

– A ty oczywiście jesteś kapitanem?

Vandoosler potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia – powiedział. – Nie urządzamy wyścigu. Chcę dostać tego mordercę i chcę, żeby wszyscy nad tym pracowali.

– Zdarzało mu się okazywać mordercom większą wyrozumiałość – rzucił Marek.

Vandoosler odwrócił się gwałtownie.

– Ten nie może liczyć na moją wyrozumiałość. To zwykłe bydlę.

– Tak? Skąd o tym wiesz?

– Po prostu wiem. To morderca. Brutalny morderca, słyszysz? Dobranoc państwu.

XXIII

W poniedziałek koło południa Marek usłyszał, że przed domem zatrzymał się samochód. Rzucił ołówek i podbiegł do okna – Vandoosler i Aleksandra wysiadali z taksówki. Komisarz odprowadził ją do domku i wrócił, podśpiewując. A zatem to był powód jego wyprawy – czekał na Aleksandrę przed komisariatem. Marek zacisnął zęby. Dyskretna wszechobecność wuja zaczynała działać mu na nerwy. Poczuł, że krew pulsuje mu w skroniach. Ciągle te uderzenia krwi. Ciągle przeklęte nerwy. Tektonika. Jak, do diabła, radził sobie Mateusz, niezmiennie lakoniczny i potężny, choć nie spełniało się żadne z jego oczekiwań? On tymczasem miał wrażenie, że spala się, wciąż zniechęcony i podrażniony. Rano zjadł pół ołówka, raz po raz plując drzazgami na kartkę. A może zacząć nosić sandały? Śmieszne. Nie dość, że marzłyby mu nogi, to straciłby resztki blasku, jaki zdołał zachować, on, miłośnik wyrafinowanych strojów. Sandały nie wchodziły w grę.

Marek zacisnął srebrną klamrę paska, wygładził czarne, obcisłe spodnie. Wczoraj Aleksandra nawet do nich nie zajrzała.

Dlaczego właściwie miałaby ich odwiedzać? Mieszkała teraz w swoim domku, niezależna i wolna. Ta dziewczyna wysoko ceniła wolność, powinien o tym pamiętać. I przecież niedzielę spędziła tak, jak sugerował jej stary Vandoosler. Poszła z Cyrylem na skwerek. Mateusz widział ich. Grali w piłkę, a on przyłączył się do nich. Świeciło łagodne czerwcowe słońce. Markowi nie przyszło to do głowy. Mateusz potrafił udzielać milczącego wsparcia wtedy, kiedy było najbardziej potrzebne, a którego Marek nawet nie dostrzegał ze względu na prostotę i naturalność tych gestów. Marek wrócił do studium handlu wiejskiego w XI i XII stuleciu z gorączkowym zapałem. Problem nadwyżki produkcji wiejskiej był tak głęboki, że należało rzucić się na jego powierzchnię na brzuch, aby nie zapaść się aż po pas. Zawracanie głowy. Może lepiej by zrobił, grając w piłkę – tam przynajmniej wiadomo, czym się rzuca i co się łapie. Chrzestny spędził całą niedzielę, stojąc na krześle i wystawiając nos przez okienko w dachu. Rozglądał się po okolicy. Stary dureń. Jasne, że jeśli chciał tylko odgrywać rolę marynarza na bocianim gnieździe albo kapitana kutra wielorybniczego, to mógł zyskać splendor w oczach naiwnych obserwatorów. Ale taka maskarada nie robiła wrażenia na Marku.

Usłyszał, że Vandoosler wspina się na czwarte piętro. Nawet nie drgnął, bo nie zamierzał dawać mu satysfakcji, pytając o przebieg przesłuchania. Ale determinacja Marka słabła z każdą chwilą, jak zwykle, gdy sprawa była drobna, i dwadzieścia minut po powrocie wuja otworzył drzwi na poddasze.

Chrzestny znów stał na krześle, a jego głowa sterczała nad dachem.

– Wyglądasz idiotycznie – oświadczył Marek. – Na co czekasz? Na reakcję? Na przelatującego gołębia? A może na wieloryba?

– Wydaje mi się, że w niczym ci nie szkodzę – powiedział Vandoosler, schodząc z krzesła. – Dlaczego się tak złościsz?

– Bo zgrywasz ważniaka. Chcesz być niezastąpiony. I w dodatku najprzystojniejszy. To właśnie mnie rozwściecza.

– Zgadzam się z tobą, to irytujące. Ale przecież przywykłeś do tego i zazwyczaj ci to nie przeszkadzało. Teraz zająłem się Lex i dlatego jesteś taki nerwowy. Zapominasz, że ochraniam tę dziewczynę tylko dlatego, żeby uniknąć kłopotów, które dla wszystkich mogłyby być przykre. Chciałbyś zrobić to sam? Nie masz doświadczenia. A ponieważ się denerwujesz i nie słuchasz, co do ciebie mówię, raczej niczego się nie nauczysz. Poza tym nie masz dostępu do Leguenneca. Jeżeli chcesz pomóc, będziesz musiał znosić moje poczynania. A może nawet postępować zgodnie z moimi wskazówkami, bo nie zdołam być wszędzie równocześnie. Ty i dwaj ewangeliści moglibyście się przydać.