– Do czego? – zapytał Marek.
– Zaczekaj, jeszcze nie teraz.
– Czekasz, aż gołąb napaskudzi ci na głowę?
– Mów tak, jeżeli cię to bawi.
– A jesteś pewien, że nadleci?
– Prawie pewien. Aleksandra zachowała się rozsądnie podczas dzisiejszego przesłuchania. Leguennec przyhamuje. Ale ma przeciw niej jeden silny dowód. Chcesz wiedzieć co, czy nie obchodzi cię, co uknułem?
Marek usiadł.
– Samochód ciotki Zofii poddano ekspertyzie – zaczął Vandoosler. – W bagażniku znaleziono dwa włosy. Nie ma cienia wątpliwości – to włosy Zofii Simeonidis.
Vandoosler zatarł ręce i wybuchnął śmiechem.
– I to cię bawi? – zapytał grobowym tonem Marek.
– Zachowaj spokój, młody Vandooslerze. Ile razy mam ci to powtarzać? – Roześmiał się znowu i napełnił szklankę. – Napijesz się? – zapytał Marka.
– Nie, dziękuję. Włosy to już poważny problem. A ty się zaśmiewasz. Brzydzisz mnie. Jesteś cynikiem i złoczyńcą. Chyba że… Chyba że uważasz, że nie da się tego wykorzystać? W końcu to samochód Zofii, nic dziwnego, że znaleźli tam jej włosy.
– W bagażniku?
– Dlaczego nie? Mogły spaść z płaszcza.
– Zofia Simeonidis to nie ty. Nie rzuciłaby płaszcza do bagażnika. Nie, pomyślałem o czymś innym. Nie panikuj. Śledztwo nie toczy się jak końcówka partii szachów, którą można rozegrać w trzech ruchach. Wiem, jak postępować. I jeżeli tylko raczysz się uspokoić, przestaniesz się bać, że próbuję omotać Aleksandrę – w dowolnym rozumieniu tego słowa – przypomnisz sobie, że w pewnym sensie to ja cię wychowywałem i chyba nie wyszło mi to najgorzej, jeśli zapomnieć o kilku twoich i kilku moich wygłupach, jeśli – krótko mówiąc – zechcesz obdarzyć mnie zaufaniem i zaprzestaniesz tych sztuczek z ringu, poproszę cię o drobną przysługę.
Marek zastanawiał się przez chwilę. Znalezienie włosów poważnie go niepokoiło. Stary zdawał się wiedzieć, co z tym zrobić. Tak czy inaczej nie warto było roztrząsać tej kwestii, i tak nie wyrzuciłby za drzwi swego wuja. A w dodatku chrzestnego. I to stanowiło punkt wyjścia, jak powiedziałby stary Vandoosler.
– Mów, skoro już tu jestem. – Marek westchnął.
– Dziś po południu wychodzę. Będą przesłuchiwać kochankę Relivaux, a potem ponownie jego. Pokręcę się tam trochę. Potrzebuję tu zastępstwa do czekania na gołębie gówno, gdyby akurat spadło. Obejmiesz za mnie wartę.
– Na czym ma to polegać?
– Na byciu na miejscu. Nie wychodź nawet po zakupy. Licho nie śpi. I siedź przy oknie.
– Ale co, do diabła, mam obserwować? Czego się spodziewasz?
– Nie mam pojęcia. I właśnie dlatego trzeba zachować szczególną czujność. Nawet wobec błahych wydarzeń. Rozumiesz?
– Dobrze – odparł Marek. – Ale naprawdę nie pojmuję, do czego zmierzasz. W każdym razie pamiętaj, żeby kupić chleb i jajka. Łukasz ma lekcje do szóstej. Ja zamierzałem zrobić zakupy.
– Mamy coś na obiad?
– Zostało trochę tej paskudnej pieczeni. Może lepiej skoczymy do Le Tonneau?
– W poniedziałki Julia nie otwiera. A poza tym mówiłem, że nie możemy wszyscy wyjść z domu. Pamiętasz?
– Nawet żeby coś przekąsić?
– Nawet. Skończymy pieczeń. Potem staniesz w oknie i będziesz czekał. Tylko nie próbuj w tym czasie czytać. Stój przy oknie i patrz.
– Umrę z nudów – mruknął Marek.
– Ależ skąd, na ulicy dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy.
O wpół do drugiej Marek z posępną miną stanął w oknie drugiego piętra. Siąpiło. Zazwyczaj ich małą uliczką przechodziło niewiele osób, ale kiedy siąpiło, nie pojawiał się prawie nikt. Poza tym trudno dojrzeć cokolwiek pod parasolem. Przeczucia Marka się sprawdziły – absolutnie nic się nie wydarzyło. Dwie panie poszły w jedną stronę, jeden pan w przeciwną. Potem, około wpół do trzeciej, na rekonesans wyruszył brat Julii, ukryty pod wielkim parasolem. Tego faceta, grubego Jerzego, rzadko można było spotkać. Pracował nieregularnie, kiedy wydawnictwo zlecało mu zaopatrywanie księgarń na prowincji. Czasami wyjeżdżał na tydzień, a potem długo pozostawał w domu. Wtedy można było natknąć się na niego. Spacerował albo siedział gdzieś przy piwie. Cerę miał równie jasną jak jego siostra, był miły, ale nie dawało się nic z niego wydobyć. Uśmiechał się i kłaniał uprzejmie, nie próbował jednak nawiązać rozmowy. Nie bywał w Le Tonneau. Marek nie śmiał wypytywać Julii, ale ten grubas, który w wieku czterdziestu lat mieszkał u siostry, nie dostarczał jej chyba powodów do dumy. Właściwie nigdy o nim nie wspominała. Wyglądało na to, że go ukrywa, może ochrania. Nikt nie widział go nigdy z kobietą, a Łukasz, choć nie wprost, rozważał nawet hipotezę, że to kochanek Julii. To był oczywisty absurd. Ich podobieństwo rzucało się w oczy, choć jedno było brzydkie, a drugie piękne. Mimo rozczarowania Łukasz pogodził się z aż nazbyt oczywistą rzeczywistością, po to jednak, by natychmiast sięgnąć po nową broń – teraz twierdził, że widział Jerzego ukradkiem wślizgującego się do sklepiku przy Saint-Denis, bardzo szczególnego sklepiku o wąskiej specjalizacji. Marek wzruszył ramionami. Doprawdy, Łukasz zawsze robił z igły widły i uwielbiał wzbudzać sensację, ale czasami uciekał się do tanich chwytów.
Około trzeciej po południu Marek zobaczył Julię wracającą biegiem z pracy. Kartonem osłaniała się przed ulewnym deszczem. Tuż za nią podążał Mateusz. Szedł wolnym krokiem, z odkrytą głową, kierując się w stronę domu. W poniedziałki często pomagał Julii w zaopatrywaniu „beczki” na cały tydzień. W tej chwili dosłownie ociekał wodą, ale komuś takiemu jak on wcale to nie przeszkadzało. Potem pojawiła się jeszcze jakaś pani. Kwadrans później ulicą przeszedł mężczyzna. Ludzie poruszali się szybko, skuleni, uciekali przed wilgocią. Mateusz zapukał do drzwi Marka, żeby pożyczyć od niego gumkę. Nawet nie osuszył włosów.
– Co robisz w tym oknie? – zapytał.
– Wypełniam zadanie specjalne – odparł półgłosem Marek. – Komisarz polecił mi obserwować okolicę. A więc obserwuję.
– Tak? A co konkretnie obserwujesz?
– Och, tego nie wiem. Nie muszę ci przecież mówić, że tu kompletnie nic się nie dzieje. W bagażniku samochodu, który pożyczyła sobie Lex, znaleziono dwa włosy Zofii.
– Fatalnie.
– Zgadzam się z tobą. Ale chrzestny tylko się z tego śmieje. O, idzie listonosz.
– Chcesz, żebym cię zmienił?
– Dziękuję. Już się zacząłem przyzwyczajać. Tylko ja w tym domu nie mam nic do roboty. Mogę przynajmniej wypełnić misję, nawet tak kretyńską.
Mateusz zabrał gumkę i wyszedł, a Marek dalej pełnił wartę. Panie, parasole. Dzieciaki wracające ze szkoły. Aleksandra przeszła uliczką, prowadząc Cyryla za rękę. Nawet nie spojrzała na ich ruderę. Niby dlaczego miałaby to robić?