Выбрать главу

Piotr Relivaux zaparkował samochód tuż przed szóstą. Prawdopodobnie jego auto także poddano oględzinom. Z trzaskiem zamknął bramę. Przesłuchania chyba nikogo nie wprawiają w dobry nastrój. Facet musiał się bać, że w ministerstwie dowiedzą się o kochance, dla której wynajął mieszkanie w XV dzielnicy. Nadal nie było wiadomo, kiedy odbędzie się pogrzeb i nieszczęsne szczątki Zofii spoczną w grobie. Policja nie wydała zwłok. Lecz Marek nie oczekiwał, by Relivaux rozpaczał na pogrzebie. Wyglądał na zmartwionego, ale nie na zdruzgotanego śmiercią żony. Jeżeli był mordercą, to przynajmniej nie próbował odgrywać komedii, chociaż ta taktyka nie byłaby gorsza od innych. Około wpół do siódmej wrócił Łukasz. Nareszcie trochę spokoju. Wreszcie pojawił się stary Vandoosler, ociekający wodą jak zmokła kura. Marek rozluźnił mięśnie, które ścierpły od bezruchu. Przypomniało mu się, jak obserwował gliniarzy, kiedy wykopywali drzewo. A o drzewie nikt już nie wspominał ani słowem. Ciekawe, bo przecież wszystko zaczęło się właśnie od tego drzewa. I Marek nie potrafił o nim zapomnieć. Drzewo…

Zmarnowane popołudnie. Nic się nie wydarzyło, nawet drobiazg, nie spadła nawet gołębia kupa. Absolutny spokój.

Marek zszedł, żeby złożyć raport chrzestnemu, który rozpalał ogień w kominku. Chciał się osuszyć i rozgrzać.

– Cisza – powiedział. – Sterczałem przez pięć godzin w oknie i gapiłem się w pustkę. A ty? Jak tam przesłuchania?

– Leguennec robi się coraz ostrożniejszy i trudno z niego coś wyciągnąć. Jesteśmy przyjaciółmi, ale przecież każdy ma swoją dumę. Facet drepcze w miejscu, więc nie chce, żeby inni to zauważyli. Ponieważ zachowuję dystans, mimo wszystko ma do mnie jeszcze odrobinę zaufania. Ale tylko odrobinę. A poza tym awansował, dlatego drażni go, że wciąż siedzę mu na karku. Wydaje mu się, że nadal chcę go pouczać i śledzić każdy ruch. Zdenerwował się zwłaszcza, kiedy wyśmiałem taki dowód jak dwa włosy w bagażniku.

– A dlaczego się z tego śmiałeś?

– To taktyka, młody Vandooslerze, zwyczajna taktyka. Biedny Leguennec. Myślał, że ma już winną, a nagle okazało się, że co najmniej pół tuzina potencjalnych morderców równie dobrze pasuje do jego dowodów. Będę musiał zaprosić go na małą partyjkę, żeby się trochę odprężył.

– Pół tuzina? Więc miał szersze grono podejrzanych?

– Musiałem po prostu uświadomić Leguennecowi, że chociaż Aleksandra tak kiepsko się zaprezentowała, nie wolno mu ryzykować popełnienia poważnego błędu. Nie zapominaj, że usiłuję zwolnić tempo jego działań. To najistotniejsze. Dlatego przedstawiłem mu wiele portretów innych zabójców, i to tak, żeby wszystkie były przekonywające. Dziś po południu Relivaux, który doskonale się broni, zrobił na nim dobre wrażenie. Musiałem wrzucić ziarnko piasku w tryby tej machiny. Relivaux zapewnia, że nie ruszał samochodu żony. Że oddał kluczyki Aleksandrze. Musiałem uświadomić Leguennecowi, że Relivaux miał w domu zapasowy komplet kluczy. Zresztą zaniosłem mu je. No i co? Co o tym sądzisz?

Płomienie na kominku strzelały wysoko i głośno. Marek lubił tę krótką chwilę chaosu, gdy ogień bezładnie ogarniał wszystko, zanim nadpalone drwa osunęły się na palenisko, by potem płonąć równo i spokojnie, co również było przyjemne, ale z innych powodów. Łukasz właśnie przyszedł się ogrzać. Był czerwiec, mimo to chłód sprawiał, że ludziom marzły palce, a wieczorami dom nie zapewniał miłego ciepła. Tylko Mateusz zdawał się tego nie dostrzegać – właśnie wszedł, świecąc nagim torsem, by przygotować kolację. A tors Mateusza był umięśniony i niemal nieowłosiony.

– Świetnie – mruknął podejrzliwie Marek. – Jak zdobyłeś te kluczyki?

Vandoosler głośno westchnął.

– Rozumiem. – Marek pokiwał głową. – Włamałeś się tam, kiedy wyszedł z domu. Wpakujesz nas w kłopoty.

– Sam przecież gwizdnąłeś któregoś dnia zająca – odpłacił mu Vandoosler. – Człowiek nie zmienia się z dnia na dzień. Chciałem się tam rozejrzeć. Szukałem, nie wiedząc nawet, czego. Listów, rachunków, wyciągów bankowych, kluczy… Ale Relivaux jest ostrożny. Nie natrafiłem na żaden kompromitujący go papierek.

– Jak znalazłeś kluczyki?

– To było dziecinnie łatwe. Za tomem „C” Wielkiego Larousse’a z dziewiętnastego wieku. Ten słownik to istny cud. Ale powiedzmy sobie od razu, że samo schowanie tych kluczyków wcale go nie obciąża. Może facet jest tchórzem i dlatego wolał się nie przyznać, że ma zapasowy komplet.

– Dlaczego w takim razie po prostu ich nie wyrzucił?

– W takich niespokojnych chwilach warto czasem mieć pod ręką samochód, do którego niby to nie ma się kluczyków. Jego wóz dokładnie przeczesano. Był czysty jak łza.

– A jego kochanka?

– Nie radziła sobie najlepiej z atakami Leguenneca. Święty Łukasz postawił tym razem błędną diagnozę. Dziewczyna nie zadowoliła się Piotrem Relivaux. Wykorzystuje go. Jest jej potrzebny, bo ją utrzymuje. Zresztą nie tylko ją, ale i jej kochasia, który najspokojniej w świecie znika na soboty i niedziele, oddając panienkę Relivaux. A ten stary dureń niczego się nie domyśla. Przynajmniej zdaniem dziewczyny. Kiedyś nawet panowie się spotkali. Relivaux uwierzył, że to jej brat. Dziewczyna uważa, że i jemu ta sytuacja w gruncie rzeczy odpowiada. Osobiście nie wiem, co zyskałaby na małżeństwie z nim. Właściwie to pozbawiłoby ją wolności. Również Relivaux nic by na tym nie zyskał. Zofia Simeonidis jako żona zapewniała mu korzystniejszą pozycję w sferach, w których lubi się obracać dla zaspokojenia ambicji. Mimo to pchnąłem Leguenneca także tym tropem. Zasugerowałem, że dziewczyna – ma na imię Elżbieta – może kłamać. Trudno wykluczyć, że ma chrapkę na Relivaux uwolnionego od żony i bogatego. Może zdołałaby doprowadzić do ślubu, w końcu utrzymała go przy sobie przez sześć lat, jest niebrzydka i znacznie młodsza od niego.

– A inni podejrzani?

– Postarałem się zwrócić uwagę Leguenneca na macochę Zofii i jej syna. Wprawdzie wzajemnie zapewniają sobie alibi na noc pożaru w Maisons-Alfort, nie wyklucza to jednak możliwości, że któreś z nich przyjechało do Paryża. Odległość z Dourdan nie jest duża. To znacznie bliżej niż z Lyonu.

– Nie doszliśmy jeszcze do sześciu osób – zauważył Marek. – Kogo innego rzuciłeś na pożarcie Leguennecowi?

– No cóż… świętego Łukasza, świętego Mateusza i ciebie. Przynajmniej trochę się rozerwiesz.

Marek podskoczył jak oparzony, Łukasz tylko się uśmiechnął.

– Nas!? Chyba zwariowałeś!

– Do cholery, chcesz pomóc tej dziewczynie czy nie?

– Niech cię diabli! I to niby ma być ta pomoc?! Niby dlaczego Leguennec miałby nas podejrzewać?

– To proste – wtrącił Łukasz. – Ma przed sobą trzech trzydziestopięcioletnich rozbitków życiowych, którzy zamieszkali w starej ruderze i próbują egzystować. Równie dobrze można powiedzieć wprost, że to sąsiedzi, którzy budzą nieufność. Jeden z tych trzech gości zabiera sąsiadkę na spacer, brutalnie ją gwałci i zabija, żeby sprawa nie wyszła na jaw.

– A karta, którą jej przysłano?! – wrzasnął Marek. – Karta z gwiazdą i miejscem spotkania? Czy to któryś z nas miałby ją wysłać?