Snując takie błahe rozmyślania, spędził czas do wpół do dziesiątej. Mateusz zajrzał, żeby oddać mu gumkę. Marek skorzystał z okazji i powiedział mu, że doskonale pasuje do roli zabójcy, a Mateusz tylko wzruszył ramionami.
– Jak tam twoje obserwacje?
– Zupełnie nic – mruknął Marek. – Stary zwariował, a ja ulegam podszeptom jego obłędu. To chyba rodzinne.
– Gdyby to się przeciągało, przed wyjściem do „beczki” przyniosę ci obiad.
Mateusz cicho zamknął drzwi i po chwili Marek usłyszał, że siada do biurka piętro niżej. Zmienił pozycję na niewygodnym taborecie. Trzeba będzie pomyśleć o jakiejś poduszce. Przez chwilę wyobrażał sobie, że na całe lata utknął przy tym oknie, że siedzi w specjalnym fotelu, tracąc czas na bezsensowne czekanie, i tylko Mateusz odwiedza go tu, przynosząc tacę z jedzeniem. O dziesiątej sprzątaczka Relivaux otworzyła drzwi własnym kluczem. Marek znów oddał się swym myślom, drobnym i rozczochranym. Cyryl miał śniadą cerę, kręcone włosy i pulchne ciało. Może jego ojciec był gruby i brzydki? Dlaczego nie? Cholera! Po co ciągle wracał myślami do tego obcego faceta? Pokręcił głową i znów spojrzał na front zachodni. Młody buk wspaniale się rozrastał. Drzewo cieszyło się, że jest czerwiec. Marek także nie mógł zapomnieć o tym buku, choć wydawało mu się, że nikt inny już o nim nie pamięta. Jednak któregoś dnia zauważył, że Mateusz przystanął przy ogrodzeniu domu Relivaux i na coś patrzył. Wydawało mu się, że obserwuje drzewo, a właściwie pień, tuż nad ziemią. Dlaczego Mateusz tak mało mówił o tym, co robi? Mateusz wiedział zdumiewająco dużo o karierze Zofii. Wiedział, kim jest, kiedy przyszła do nich po raz pierwszy. Ten facet oglądał mnóstwo różnych rzeczy, ale nigdy o niczym nie mówił. Marek obiecał sobie, że kiedy już Vandoosler pozwoli mu zejść z taboretu, pokręci się któregoś dnia koło tego drzewa. Tak jak Zofia.
Zauważył jakąś kobietę. Zanotował: „10.20 – zamyślona kobieta przeszła, niosąc kosz. Co jest w tym koszu?”. Postanowił zapisywać wszystko, co widzi, żeby choć trochę mniej się nudzić. Sięgnął po kartkę i dopisał: „W zasadzie to nie koszyk, ale duża kobiałka. To dziwna rzecz, której prawie nie widuje się już w miastach, wszystkie te kobiałki i sztywne kosze z wikliny, w których stare wieśniaczki noszą towary na targ”. Muszę sprawdzić, jaka jest etymologia słowa „kobiałka”. Pomysł, by zbadać pochodzenie słowa „kobiałka”, nieco go ożywił. Po pięciu minutach znów sięgnął po kartkę. Poranek był wyjątkowo ożywiony. Zapisał: „10.25 – chudy jak szczapa facet zadzwonił do domu Relivaux”. Marek gwałtownie poderwał się z miejsca. Rzeczywiście, jakiś wychudzony mężczyzna dzwonił do Relivaux. Ten facet nie był ani listonoszem, ani pracownikiem elektrowni, ani żadnym sąsiadem.
Marek otworzył okno i wychylił się. Po co denerwował się z byle powodu!? Skoro jednak Vandoosler przywiązywał tak wielką wagę do pilnowania każdej gołębiej kupy, Marek podświadomie uwierzył w znaczenie misji strażnika i powoli zaczynał mylić gołębie odchody ze złotymi samorodkami. Dlatego rano podwędził Mateuszowi lornetkę teatralną. Jej posiadanie dowodziło, że Mateusz naprawdę należał kiedyś do grona stałych bywalców opery. Teraz Marek wyregulował małą lornetkę i przyjrzał się mężczyźnie. Miał przed sobą nieznajomego. Torba, jaką często nosili nauczyciele, jasne i czyste okrycie wierzchnie, włosy przerzedzone, sylwetka wysoka i chuda. Sprzątaczka otworzyła mu, a Marek zdołał się zorientować, że powiedziała, że pana nie ma w domu, i poprosiła, by przyszedł kiedy indziej. Jednak chudzielec nalegał. Sprzątaczka nie zamierzała ustępować, zgodziła się jednak przekazać panu wizytówkę, którą natręt wyciągnął z kieszeni. Coś na niej napisał. Kobieta zamknęła drzwi. No dobrze. Gość u Piotra Relivaux. Czy powinien iść do sprzątaczki? Może nawet poprosić, żeby pozwoliła mu zerknąć na wizytówkę? Marek robił notatki na kartce. Kiedy podniósł oczy, zobaczył, że nieznajomy nie odszedł, tylko przechadzał się przed furtką, niezdecydowany, zawiedziony, zadumany. A może przyszedł do Zofii? W końcu oddalił się, wymachując torbą. Marek skoczył na równe nogi, zbiegł po schodach, wypadł na ulicę i w paru susach dogonił chudzielca. Zbyt długo cierpi przy tym oknie, żeby nie skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji, z najbłahszego wydarzenia, jakie spadło mu jak z nieba.
– Jestem sąsiadem pana Relivaux – powiedział do nieznajomego. – Widziałem, że pan dzwonił. Może mógłbym panu pomóc?
Marek był zadyszany, wciąż jeszcze trzymał w ręce długopis. Mężczyzna spojrzał na niego z zainteresowaniem, a nawet, jak wydawało się Markowi, z pewną nadzieją.
– Bardzo panu dziękuję – powiedział mężczyzna. – Chciałem spotkać się z Piotrem Relivaux, niestety go nie zastałem.
– Proszę przyjść wieczorem – odparł Marek. – Zwykle wraca między szóstą a siódmą.
– Nie. – Mężczyzna pokręcił głową. – Sprzątaczka powiedziała, że wyjechał na kilka dni. Nie wie dokładnie, kiedy wróci. Może w piątek albo w sobotę. Nic więcej nie potrafiła powiedzieć. To dla mnie problem, bo przyjechałem tu z Genewy.
– Jeżeli pan chce – rzekł Marek zaniepokojony, że nawet to drobne wydarzenie może wymknąć mu się z ręki – spróbuję się czegoś dowiedzieć. Wydaje mi się, że szybko sobie z tym poradzę.
Mężczyzna zawahał się. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie bardzo rozumie, dlaczego ktoś obcy tak mocno angażuje się w jego sprawę.
– Ma pan może kartę telefoniczną? – zapytał Marek. Mężczyzna skinął głową i bez większego oporu podszedł za nim do budki telefonicznej.
– Po prostu nie mam w domu telefonu – wyjaśnił Marek.
– Rozumiem – powiedział nieznajomy.
Będąc już w budce, Marek jednym okiem obserwował chudzielca, drugim zerkał na tarczę, kiedy łączył się z informacją, żeby poprosić o numer komisariatu w XIII dzielnicy. Na szczęście zabrał ze sobą długopis. Zapisał numer na wierzchu dłoni i zatelefonował do Leguenneca.
– Czy mógłby pan poprosić do telefonu mojego wuja, panie inspektorze? To pilne.
Marek pomyślał, że słowo „pilne” jest kluczowe i decydujące, gdy chciało się czegoś od policjanta. Chwilę później rozmawiał już z Vandooslerem.
– Co się stało? – zapytał Vandoosler. – Wpadłeś na jakiś trop?
W tej właśnie chwili Marek uświadomił sobie, że nie wpadł na żaden trop.
– Nie sądzę – odparł. – Ale zapytaj tego swojego Bretończyka, dokąd wyjechał Relivaux i kiedy ma wrócić. Na pewno musiał zgłosić policji ten wyjazd.
Marek czekał jeszcze chwilę. Celowo zostawił otwarte drzwi, żeby nieznajomy mógł przysłuchiwać się rozmowie. Mężczyzna nie wyglądał na zdziwionego, zapewne więc wiedział o śmierci Zofii Simeonidis.
– Zapisz – powiedział Vandoosler. – Wyjechał dziś rano. To podróż służbowa do Tulonu. Informację potwierdziło ministerstwo, więc to nie żart. Dzień jego powrotu nie został ustalony, zależy od realizacji zadania, które ma tam wykonać. Może wrócić jutro, ale równie dobrze w najbliższy poniedziałek. W razie potrzeby policja może się z nim skontaktować za pośrednictwem ministerstwa. Ale ty nie.