– Chodzi o drzewo – podjął Marek – o młody buk. Nie wiem, czy to pana zainteresuje, ponieważ nie wiem, czego pan szuka. Ja wciąż myślę o tym drzewku, ale inni dawno o nim zapomnieli.
Dompierre skinął głową na znak zainteresowania, a Mateusz podsunął mu popielniczkę. Chudzielec z wielką uwagą wysłuchał opowieści.
– Tak – szepnął. – Jednak nie tego się spodziewałem. W tej chwili nie widzę związku ze sprawą.
– Ja również go nie widzę – zgodził się Marek. – I sądzę, że po prostu nie ma tu żadnego związku. A jednak nie daje mi to spokoju. Wciąż o tym myślę. Nie mam pojęcia dlaczego.
– Ja też bym o tym myślał – przyznał Dompierre. – Proszę dać mi znać, kiedy Relivaux wróci z podróży. Może nawet rozmawiał z osobą, której szukam, nie zdając sobie sprawy z wagi tej wizyty. Zostawiam panom mój adres. Zatrzymałem się w hoteliku w dziewiętnastej dzielnicy, w hotelu Dunaj przy ulicy de la Prevoyance. Mieszkałem tam w dzieciństwie. Proszę dzwonić choćby w środku nocy, ponieważ w każdej chwili mogę zostać wezwany do Genewy. Pracuję w przedstawicielstwie europejskim. Zapiszę nazwę hotelu, adres, numer telefonu. Mieszkam w pokoju numer trzydzieści dwa.
Marek podsunął mu kartkę i Dompierre zanotował wszystkie informacje. Marek wstał i wsunął kartkę pod pięciofrankówkę nad kominkiem. Dompierre obserwował go. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się uśmiech, który uczynił ją prawie ładną.
– Czy to średniowieczny klasztor?
– Nie – odparł Marek, również się uśmiechając. – To pomost nauki. Są tu wszystkie epoki, wszyscy ludzie, wszystkie gatunki. Od roku pięćsettysięcznego przed Chrystusem po tysiąc dziewięćset osiemnasty, od Afryki po Azję, od Europy po Antarktydę.
„Dlatego to Ahab – zacytował Dompierre – mógł mieć nadzieję, że spotka swą ofiarę nie tylko w ustalonym czasie, na dobrze znanych poszczególnych żerowiskach, ale krążąc po rozległych obszarach wodnych między tymi terenami mógł swoją sztuką tak sobie wyznaczyć miejsce i czas na swej drodze, iż nawet tam nie był całkowicie pozbawiony możliwości spotkania*”. [Hermann Melville „Moby Dick, czyli biały wieloryb”, przełożył Bronisław Zieliński.]
– Zna pan na pamięć „Moby Dicka”? – zapytał z podziwem Marek.
– Tylko to jedno zdanie, ponieważ często mi się przydawało.
Dompierre serdecznym uściskiem dłoni żegnał Marka i Mateusza. Jeszcze raz rzucił okiem na przymocowaną nad kominkiem kartkę, aby upewnić się, że o niczym nie zapomniał, a potem sięgnął po torbę i wyszedł. Stojąc w wykuszach dwóch weneckich okien, Marek i Mateusz odprowadzali go wzrokiem, gdy szedł w stronę furtki.
– Intrygujące – podsumował Marek.
– Bardzo – przyznał Mateusz.
Kiedy ktoś ustawił się już przy jednym z tych ogromnych okien, trudno mu było ruszyć się z miejsca. Czerwcowe słońce łagodnie ogrzewało rozkwitający ogród. Trawa rosła w oczach. Marek i Mateusz przez długie chwile stali, każdy w swoim oknie, nic nie mówiąc. Pierwszy odezwał się Marek:
– Spóźnisz się na południowy dyżur. Julia pewnie już się zastanawia, gdzie się podziałeś.
Mateusz drgnął, a potem pobiegł na górę, żeby włożyć strój kelnera, i Marek zobaczył już tylko, jak wciśnięty w czarną kamizelkę wypada z domu. Po raz pierwszy Marek miał okazję zobaczyć Mateusza biegnącego. I musiał przyznać, że to doskonały biegacz. I wspaniały myśliwy.
XXV
Aleksandra nie robiła nic. To znaczy – nic użytecznego, przynoszącego zyski. Usiadła przy stoliku, wcisnęła twarz w dłonie. Myślała o łzach, o łzach, których nikt nie widzi, o których nikt nie wie, o łzach straconych dla wszystkich, a mimo to napływających do oczu. Zacisnęła ręce na twarzy, zacisnęła zęby. Rzecz jasna to nic nie pomogło. Aleksandra wyprostowała się. „Grecy są wolni, Grecy są dumni”, mówiła jej babka. Stara Andromacha miała sporo takich powiedzonek.
Wilhelm prosił o tysiąc lat życia u jej boku. W sumie, jeśli dobrze wszystko policzyć, zebrało się tego pięć lat. „Grecy wierzą danemu słowu”, mawiała babka. Być może, myślała Aleksandra, ale to tylko oznacza, że Grecy są głupcami. Bo potem trzeba było odejść, choć przez chwilę dumnie unosząc głowę i dumnie prostując plecy, porzucić znajome krajobrazy, dźwięki, nazwiska i tę twarz. I wędrować z Cyrylem po wyboistych drogach, nie nabijając sobie guza pośród przeklętych kolein i straconych złudzeń. Aleksandra przeciągnęła się. Miała tego dość. Jak marabut. Jak właściwie zaczynała się ta historyjka? „Mam cię dość, marabucie, stary trepie, stary bucie…” i snuło się dalej, aż do „gorącej rzeki, rzeki mleka, mleka od krowy”. A dalej nie pamiętała już ani słowa. Aleksandra zerknęła na budzik. Musiała już iść po Cyryla. Julia zaoferowała jej ceny dla stałych klientów, żeby mały codziennie po szkole mógł jeść obiad w Le Tonneuu. Całe szczęście, że trafiła na takich ludzi, na Julię i ewangelistów. Teraz miała mały domek tuż obok nich i nareszcie zaznała trochę spokoju. Może dlatego, że wszyscy zdawali się tkwić po uszy w gównie. W gównie. Piotr obiecał, że znajdzie jej pracę. Miała więc uwierzyć Piotrowi. Na słowo. Aleksandra szybko wsunęła nogi w botki i chwyciła żakiet. Co tam mogło być po tej gorącej rzece, rzece mleka, mleka od krowy? Kiedy tak długo się płacze, w głowie zaczyna wrzeć. Poprawiła palcami włosy i pobiegła do przedszkola.
O tej porze w Le Tonneau klientów było niewielu i Mateusz posadził ich przy stoliku tuż przy oknie. Aleksandra nie była głodna, więc poprosiła Mateusza, żeby obsłużył tylko malca. Podczas gdy Cyryl jadł, ona podeszła do baru, uśmiechając się do młodego mężczyzny. Mateusz uważał ją za dziewczynę z charakterem, więc wolałby, żeby też coś zjadła. W końcu silny charakter potrzebował oparcia w silnym ciele!
– Pamiętasz może, co było po gorącej rzece, rzece mleka, mleka od krowy? Krowy jakiejś tam? – zapytała.
– Nie mam pojęcia. – Mateusz pokręcił głową. – Kiedy byłem chłopcem, znałem inną wyliczankę. Chcesz posłuchać?
– Nie, bo wszystko mi się pokręci.
– Ja ją znałam, ale teraz nie pamiętam nawet pierwszych słów.
– W końcu mi się przypomni – rzekła Aleksandra.
Julia podsunęła jej miseczkę oliwek i Aleksandra jadła je, myśląc o starej babce, która do czarnych oliwek odnosiła się z nabożną czcią. Aleksandra naprawdę uwielbiała starą Andromachę i te przeklęte maksymy, które staruszka wygłaszała na każdym kroku. Aleksandra przetarła oczy. Uciekała, marzyła. Musiała wziąć się w garść, zacząć mówić: „Grecy są dumni”.
– Mateuszu, powiedz mi – zagadnęła. – Dziś rano widziałam komisarza, kiedy pędził dokądś z Leguennekiem. Masz jakieś nowe wieści? Dowiedziałeś się czegoś?
Mateusz spojrzał na Aleksandrę. Wciąż się uśmiechała, ale niedawno chyba płakała. Najlepiej było jej powiedzieć.
– Vandoosler wyszedł bez słowa – zaczął. – Ale potem natrafiliśmy z Markiem na dziwnego faceta. Nazywa się Krzysztof Dompierre, mieszka w Genewie i jest naprawdę niesamowity. Rzucił tylko strzępy starej historii sprzed piętnastu lat, którą ma nadzieję rozwikłać na własną rękę, łącząc ją ze śmiercią Zofii. Tamta sprawa nie daje mu spokoju. Ale nie wspominaj o tym Leguennecowi, obiecaliśmy mu to. Nie wiem, co ten facet wbił sobie do głowy, ale byłoby mi przykro, gdybym zawiódł jego zaufanie.