– Dompierre? Nigdy nie słyszałam tego nazwiska – powiedziała Aleksandra. – Na co liczył?
– Chciał pomówić z Relivaux, zadać mu parę pytań, dowiedzieć się, czy ostatnio nie odwiedził jego albo Zofii żaden nieoczekiwany gość. Mówił dość mętnie. Tak czy inaczej, czeka na Relivaux. To jego idee fixe.
– Czeka? Ale Piotr wyjechał na dobrych kilka dni. Nie powiedziałeś mu o tym? Pewnie nawet nie wiedziałeś. Nie możemy pozwolić, żeby ten człowiek przez cały dzień snuł się po ulicy, nawet jeśli wygląda na wariata.
– Marek mu o tym powiedział. Nie martw się, wiemy, gdzie go szukać. Wynajął pokój przy ulicy de la Prevoyance. Ładna nazwa, prawda? Metro Danube… Widziałem prawdziwy Dunaj… Pewnie nawet nie wiesz, gdzie to jest. Na drugim końcu miasta, ale faceta podobno łączą z tym miejscem wspomnienia z dzieciństwa. To naprawdę dziwny gość, niesamowicie wytrwały. Dotarł nawet do twojego dziadka, do Dourdan. Mamy go zawiadomić, kiedy Relivaux wróci, nic poza tym.
Mateusz wyszedł zza baru, żeby podać Cyrylowi jogurt i kawałek ciasta. Przy okazji pogłaskał go po głowie.
– Mały ma apetyt. – Julia się uśmiechnęła. – To dobrze.
– A ty, Julio – zapytał Mateusz, podchodząc do baru. – Może ty coś o tym wiesz? O niespodziewanym gościu? Zofia o niczym ci nie wspominała?
Julia zastanawiała się przez chwilę, kręcąc głową.
– Nic a nic – powiedziała. – Poza tą sławną kartą z gwiazdą nic się chyba nie wydarzyło. W każdym razie nic, co by ją zaniepokoiło. Po Zofii zawsze było widać zdenerwowanie, a zresztą myślę, że by mi o tym powiedziała.
– Niekoniecznie – szepnął Mateusz.
– Masz rację, niekoniecznie.
– Ludzie zaczynają się schodzić, muszę zebrać zamówienia.
Julia i Aleksandra zostały na chwilę same przy barze.
– Zastanawiam się – powiedziała Julia – czy przypadkiem nie była to rzeka mleka, mleka od krowy, krowy łaciatej.
Aleksandra zmarszczyła brwi.
– No tak, ale co dalej – powiedziała – co z tą łaciatą albo łatą?
Mateusz przyniósł zamówienia i Julia musiała iść do kuchni. Teraz panował już męczący zgiełk. Trudno byłoby spokojnie rozmawiać przy barze.
Pojawił się Vandoosler. Szukał Marka, który opuścił swój posterunek. Mateusz powiedział, że może Marek po prostu zgłodniał. O tej porze było to normalne i zupełnie zrozumiałe. Vandoosler zaczął zrzędzić i wyszedł, zanim Aleksandra zdążyła go o cokolwiek zapytać. Natknął się na siostrzeńca przed furtką do ich rudery.
– Zdezerterowałeś? – zapytał stary Vandoosler.
– Błagam, nie baw się w Łukasza – mruknął Marek. – Poszedłem kupić sobie kanapkę, bo już ledwie trzymałem się na nogach. Do diabła, od świtu pracowałem dla ciebie.
– Dla niej, święty Marku.
– Niby dla kogo?
– Dobrze wiesz, że mówię o Aleksandrze. Jej sytuacja wciąż wygląda niewesoło. Wprawdzie Leguennec zainteresował się wybrykami ojca Elżbiety, ale nie może zapomnieć o tych dwóch włosach w bagażniku. Powinna siedzieć jak mysz pod miotłą. Każdy fałszywy krok może ją drogo kosztować.
– Jest aż tak źle?
Vandoosler pokiwał głową.
– Ten twój Bretończyk to dureń.
– Biedny Mareczku! – westchnął Vandoosler. – Życie byłoby zbyt piękne, gdyby każdy, kto rzuca nam kłody pod nogi, był durniem. A dla mnie nie kupiłeś kanapki?
– Nie wspomniałeś, kiedy wrócisz. Do cholery, mogłeś przecież zadzwonić.
– Mógłbym, gdybyśmy mieli telefon.
– Racja, zapomniałem.
– I przestań ciągle przeklinać, zaczyna mnie to irytować. Byłem gliną wystarczająco długo, żeby nasłuchać się choler i gówien. Ta praca naprawdę odciska na człowieku silne piętno.
– W pełni się z tobą zgadzam. Może byśmy weszli? Podzielę się z tobą jedzeniem i opowiem ci, co usłyszałem od Dompierre’a. To moja poranna kupa gołębia.
– Widzisz, że czasami każdemu coś spadnie na głowę.
– Wybacz, ale jego akurat schwytałem w locie. Oszukiwałem. Gdybym nie pędził na złamanie karku po schodach, nie zdążyłbym złapać tego „gołębiego łajna”. Zresztą, może to tylko bzdziny wychudzonego wróbla. Cokolwiek o tym myślisz, uprzedzam, że przerywam obserwację. Postanowiłem jechać jutro do Dourdan.
Historia Dompierre’a żywo zainteresowała Vandooslera, który nie potrafił jednak wyjaśnić dlaczego. Marek przypuszczał, że po prostu nie chciał mu tego powiedzieć. Stary wielokrotnie zerkał na kartkę wsuniętą pod pięciofrankówkę.
– I nie pamiętasz tego fragmentu „Moby Dicka”? – zapytał.
– Nie, już mówiłem. To było piękne zdanie, o ciekawej konstrukcji, a zarazem pełne liryzmu, zamykające w sobie bezkresy, ale nie miało nic wspólnego z jego opowieścią. To jakiś filozof amator, uganiający się za nierealnym, i tak dalej.
– Mimo to – wtrącił Vandoosler – byłbym ci wdzięczny, gdybyś odszukał ten urywek tekstu.
– Chyba nie liczysz, że przeczytam książkę od deski do deski, żeby podsunąć ci pod nos to zdanie, co?
– Nie, rzeczywiście na to nie liczę. Pomysł, żeby jechać do Dourdan, jest dobry, ale chcesz ruszyć w ciemno. Z tego, co wiem, Simeonidis nie będzie ci miał nic do powiedzenia. A Dompierre z pewnością nie wspomniał mu o tych paru „drobiazgach”, które u niego znalazł.
– Chcę też wyrobić sobie zdanie o drugiej żonie i pasierbie Simeonidisa. Możesz przejąć wartę na popołudnie? Muszę trochę pomyśleć i rozprostować kości.
– Biegnij, Marku. Ja dla odmiany chciałbym trochę posiedzieć. Zajmę twoje okno.
– Zaczekaj, przed wyjściem muszę jeszcze coś załatwić. – Marek wbiegł na górę i pojawił się ponownie po trzech minutach.
– Załatwiłeś tę sprawę? – zapytał Vandoosler.
– Jaką sprawę? – zdziwił się Marek, który właśnie wkładał czarną marynarkę.
– Tę pilną.
– A, tak. Chodziło mi o etymologię słowa „kobiałka”. Interesuje cię to? Posłuchaj.
Vandoosler pokręcił głową, wyraźnie niechętny.
– Posłuchaj, przekonasz się, że to pasjonujące: słowo pojawiło się w piętnastym wieku, jako nazwa koszy z pokrywą, w które na południu pakowano delikatne owoce – figi i winogrona. Prawda, że to ciekawe?
– Mam to gdzieś. – Stary się roześmiał. – Zmykaj wreszcie.
Resztę popołudnia Vandoosler spędził, obserwując ulicę. Bardzo to lubił, ale opowieść Marka o Dompierze wciąż nie dawała mu spokoju. Nie mógł się nadziwić, że instynkt kazał Markowi dogonić tego człowieka. Co prawda, Marek zawsze miał świetną intuicję. Pomimo wewnętrznej organizacji, owej zwartej, a wręcz zbyt doskonałej struktury, dostrzegalnej dla tych, którzy dobrze go znali, Marek miał skłonności do rozpraszania się i ulegania analitycznym zapędom, ale nawet częste rozbieganie myślowe i zmienne nastroje dawały niekiedy nadspodziewanie dobre efekty. Marek musiał walczyć z drzemiącym w zakamarku jego serca aniołem, który był sprawcą przywary naiwnej dobroci, a zarazem z inną poważną wadą, jaką była niecierpliwość granicząca z porywczością. Można było też polegać na Mateuszu, licząc jednak bardziej na jego zdolność wychwytywania informacji niż na umiejętność ich rozszyfrowania. Vandoosler myślał o świętym Mateuszu jako o dolmenie – potężnym kamieniu, statycznym, świętym, a jednak niepostrzeżenie reagującym na pewne zachodzące w otoczeniu procesy, które sprawiają, że cząsteczki miki układają się zgodnie z kierunkiem wiatru. W każdym razie trudno go było opisać, ponieważ równocześnie zdolny był do gwałtownych ruchów, do biegu, do brawury w chwilach, które ją usprawiedliwiały. Łukasz był natomiast idealistą, skłonnym do wszelkich możliwych dziwactw, od najostrzejszych po najniższe, ledwie słyszalne tonacje. W tym kakofonicznym poruszeniu dochodziło, bo musiało dochodzić, do najrozmaitszych kolizji, z których niespodziewanie rodził się twórczy żar.