Leguennec bez słowa wyłączył syrenę.
– Marek nie jest idiotą – rzekł ostro Vandoosler. – Gdybyś tak dobrze znał się na prowadzeniu śledztw jak on na średniowieczu, dawno wyniósłbyś się z tego dzielnicowego komisariatu. A teraz uważnie słuchaj. Marek zamierzał powiadomić cię dzisiaj o tej rozmowie. Wczoraj miał ważne spotkanie, ponieważ szuka pracy. Właściwie, masz szczęście, że zgodził się wpuścić do domu tego podejrzanego typka i wysłuchać bzdur, które opowiadał, bo w przeciwnym razie śledztwo skupiałoby się na Genewie, a nam uniknęłoby brakujące ogniwo. Powinieneś być mu wdzięczny. Fakt, że Dompierre dał się zabić, ale wczoraj nie powiedziałby ci nic więcej, a ty przecież nie przydzieliłbyś mu ochrony. I nic by się nie zmieniło. Przyhamuj dojeżdżamy.
– Inspektorowi z dziewiętnastki – mruknął nieco spokojniej Leguennec – przedstawię cię jako jednego ze współpracowników. Nic nie mów, zdaj się na mnie. Zgoda?
Leguennec pokazał legitymację, żeby przejść do strefy zamkniętej przez policję, czyli na parking, a raczej – brudne podwórze, które przeznaczono na parking dla gości hotelowych. Inspektor Vernant z komisariatu rejonowego wiedział już o przybyciu Leguenneca. Właściwie nawet nie miał nic przeciwko oddaniu tej sprawy, bo zapowiadała się wyjątkowo paskudnie. Brak jakiejkolwiek kobiety, spadku, wielkiej polityki – denata trudno było z czymkolwiek wiązać. Leguennec wymieniał uściski dłoni, bełkotliwie przedstawiając kolegę. Uważnie wysłuchał Vernanta, młodego blondyna, który przekazał mu zebrane dotąd informacje.
– Właściciel hotelu Dunaj zadzwonił do nas dziś rano, przed ósmą. Odkrył zwłoki, wstawiając śmietniki. Facet doznał wstrząsu, jak to często bywa. Dompierre spędził w hotelu dwie doby, przyjechał z Genewy.
– Przez Dourdan – dodał Leguennec. – Proszę mówić dalej.
– Żadnych telefonów ani listów, poza jednym, bez znaczka i pieczęci pocztowej. Ktoś zostawił go dla Dompierre w hotelowej skrzynce wczoraj po południu. Właściciel wyjął kopertę około piątej i wsunął ją do skrytki pokoju trzydzieści dwa, w którym mieszkał Dompierre. Nie muszę chyba dodawać, że nie znaleźliśmy tego listu ani przy nim, ani w jego pokoju. Wydaje się oczywiste, że właśnie ten list wywabił go na parking. Prawdopodobnie miał się z kimś spotkać. Zabójca zabrał swój list. To podwórko jest wymarzonym miejscem zbrodni. Poza tylną fasadą hotelu są tu tylko dwie ślepe ściany. W uliczce, którą można tu dojść, nocą kręcą się wyłącznie szczury. W dodatku wszyscy goście dysponują kluczem do drzwi na dziedziniec, ponieważ główne wejście jest zamykane o jedenastej wieczorem. O tak późnej porze łatwo było wywabić Dompierre’a schodami dla służby, przez te małe drzwi i odbyć rozmowę na podwórku, między samochodami. Zgodnie z tym, co pan mówi, Dompierre zbierał informacje. Prawdopodobnie niczego się nie obawiał. Zadano mu potężne uderzenie w głowę, potem dwa ciosy nożem w brzuch.
Lekarz, który dokonywał oględzin zwłok, uniósł głowę.
– Trzy ciosy – poprawił. – Zabójca nie chciał ryzykować. Ten biedak wyzionął ducha w ciągu paru minut.
Vernant wskazał na odłamki szkła ułożone na folii.
– Dompierre’a uderzono tą niewielką butelką. Oczywiście nie znaleźliśmy na niej odcisków palców.
Pokręcił głową.
– Żyjemy w smutnych czasach, kiedy nawet ostatni głupiec wie, że trzeba używać rękawiczek.
– Czas zgonu? – zapytał półgłosem Vandoosler.
Lekarz sądowy wstał i otrzepał spodnie.
– Wstępnie określiłbym go na godziny między dwudziestą trzecią a drugą w nocy. Dokładniej ustalę go na podstawie autopsji, ponieważ właściciel hotelu pamięta, o której Dompierre jadł kolację. Wstępne wnioski prześlę panom wieczorem. W każdym razie nastąpiło to najpóźniej o drugiej nad ranem.
– Nóż? – zapytał Leguennec.
– Prawdopodobnie powszechnie używany, dość duży nóż kuchenny. Typowa broń.
Leguennec zwrócił się do Vernanta.
– Czy właściciel hotelu nie zauważył niczego szczególnego na kopercie adresowanej do Dompierre’a?
– Nie. Nazwisko napisano drukowanymi literami, najzwyklejszym długopisem. Koperta była biała jak tysiące innych. Wszystko było najzwyklejsze. Nierzucające się w oczy.
– Dlaczego wybrał taki kiepski hotel? Raczej nie wygląda na człowieka, któremu doskwiera brak pieniędzy.
– Właściciel twierdzi – powiedział Vernant – że Dompierre mieszkał w tej okolicy jako dziecko. Lubił tu wracać.
Zabrano ciało. Na ziemi został już tylko wykonany kredą obrys sylwetki.
– Czy rano drzwi były otwarte? – zapytał Leguennec.
– Zamknięte – odparł Vernant. – Prawdopodobnie przez gościa, który wyszedł około siódmej trzydzieści. Tak twierdzi właściciel. Dompierre miał klucz do tych drzwi w kieszeni.
– Tamten gość nic nie zauważył?
– Nie. Mimo że jego wóz był zaparkowany bardzo blisko ciała. Ale po lewej, a drzwi kierowcy znalazły się po prawej. Zresztą samochód, duże renault 19, całkowicie zasłaniał mu zwłoki. Ruszył do przodu, niczego nie dostrzegłszy.
– Dobrze – podsumował Leguennec. – Może teraz zajmiemy się załatwieniem formalności. Zakładam, że nie widzi pan przeszkód, by przekazać mi akta?
– Skądże – powiedział Vernant. – Jak dotąd trop Simeonidis wydaje się jedynym przekonywającym. Dlatego przejmuje pan sprawę. Jeżeli nie dowiedzie pan związku tych spraw, po prostu mi ją pan odda.
Leguennec podwiózł Vandooslera do metra, a następnie udał się do biura Vernanta.
– Później do ciebie zajrzę – powiedział. – Muszę sprawdzić alibi. Poza tym chcę skontaktować się z ministerstwem i ustalić, gdzie też podziewa się Piotr Relivaux. Czy wciąż jest w Tulonie, czy może gdzie indziej?
– Rozegramy wieczorem partyjkę? Może w wielorybnika? – zaproponował Vandoosler.
– Zobaczymy. Ale na pewno wpadnę. Dlaczego nie zainstalowałeś sobie jeszcze telefonu? Na co czekasz?
– Na pieniądze – odparł Vandoosler.
Było już prawie południe. Zatroskany Vandoosler, zamiast zejść do metra, rozejrzał się za budką telefoniczną. Musiał przejechać przez cały Paryż i informacja mogłaby mu umknąć. Nie ufał Leguennecowi. Wybrał numer Le Tonneau. Odebrała Julia.
– To ja – powiedział. – Mogłabyś poprosić świętego Mateusza?
– Znaleźli coś? – zapytała. – Wiedzą, kto to jest?
– Jeżeli myślisz, że takie sprawy załatwia się w dwie godziny, jesteś w błędzie. Nie, to skomplikowana sprawa, może nigdy go nie złapią.
– Dobrze. – Julia westchnęła. – Już ci go daję.
– Święty Mateusz? – zaczął Vandoosler. – Odpowiadaj szeptem. Czy Aleksandra je dzisiaj u was?
– Jest środa, ale przyszła z Cyrylem. Przyzwyczaiła się. Julia szykuje dla małego specjalne dania. Dziś na przykład podała mu puree z cukinii.
Pod matczynym wpływem Julii Mateusz zaczął doceniać dobrą kuchnię, to było widać. Być może, przemknęło przez myśl Vandooslerowi, ten praktyczny obiekt zainteresowania pomagał mu odwrócić uwagę od znacznie bardziej ujmującego obiektu – samej Julii o krągłych, białych ramionach. Na jego miejscu Vandoosler bez wahania rzuciłby się na Julię, lekceważąc puree z cukinii. Ale Mateusz był chłopcem o bogatej, skomplikowanej osobowości, najpierw myślał, potem działał i nigdy nie wkraczał na nowo odkryty teren bez dłuższego zastanowienia. Każdy ma własną metodę postępowania z kobietami. Vandoosler odsunął od siebie myśl o białych ramionach Julii, której obraz przyprawiał go o lekkie drżenie, nie mówiąc już o drżeniu, jakie ogarniało go, gdy pochylała się, sięgając po szklankę. Teraz jednak nie mógł sobie pozwolić na takie emocje. Ani on, ani Mateusz, ani nikt inny.