Cóż z tego, że Marek nie zamierzał wyrzec się średniowiecza? Mateusz mimo wszystko poszedł z nim do rudery, o której przyjaciel opowiadał mu po drodze. Jego upierścieniona dłoń zataczała kręgi w szarawym powietrzu, uzupełniając wyjaśnienia. A zatem mieli tam ruderę w rozsypce, razem cztery piętra i ogródek. Tego Mateusz się nie bał. Zebrać jakoś kwotę na komorne. Rozpalić ogień w kominku. Ulokować gdzieś starego wuja Marka. Co to za historia z tym wujem? Nie mógł go zostawić, zamieszka z nimi albo w domu starców. Ano dobrze. To nieistotne. Mateusz miał to w nosie. Już widział, jak stacja Chatelet oddala się od niego. Podążał za Markiem ulicami, zadowolony, że Marek popadł teraz w tarapaty, usatysfakcjonowany żałosną bezużytecznością mediewisty na bezrobociu, zachwycony upodobaniem przyjaciela do błyskotek, pogodzony z tą ruderą, w której na pewno zamarzną, bo przecież był dopiero marzec. Aż w końcu dotarli do odrapanego parkanu, przez który widać było dom pośród wysokich traw, przy tej uliczce zapomnianej przez cały Paryż, a on, Mateusz, nie potrafił już obiektywnie ocenić stanu parceli. Wszystko wydawało mu się doskonałe. Spojrzał na Marka i uścisnął mu dłoń. Umowa stoi. Ale z samych zarobków handlarza drobiazgów nie zdoła opłacić swojej części. Marek, który stał oparty o parkan, przyznał mu rację. I znowu obaj spoważnieli. Zapadło długie milczenie. Aż wreszcie Mateusz rzucił pewne personalia. Łukasz Devernois. Marek aż krzyknął.
– Chyba nie mówisz poważnie? Devernois? Mateusz, czy ty pamiętasz, co robi ten gość? I kim jest?
– Tak. – Mateusz westchnął. – Historykiem pierwszej wojny światowej, Wielkiej Wojny.
– No i co?! Sam widzisz, że to bzdura! Jesteśmy bez grosza i nie czas na wybrzydzanie, wiem o tym. Ale bez przesady, zostało nam jeszcze trochę przeszłości, która pozwala pomarzyć o przyszłości. A co ty mi proponujesz? Pierwszą wojnę światową? Historię współczesną?! I co jeszcze? Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz?
– Tak – odparł Mateusz. – Ale ten chłopak nie jest jakimś durniem.
– Podobno. Ale jednak. To nie wchodzi w grę. Mateusz, wszystko ma swoje granice.
– Dla mnie jest to tak samo przykre jak dla ciebie. Tyle że według mnie średniowiecze czy historia współczesna to prawie to samo.
– Licz się ze słowami, stary.
– Dobra. Wydaje mi się tylko, że Devernois, chociaż ma jakąś pensyjkę, też utknął w bagnie.
Marek przymrużył oczy.
– W bagnie? – powtórzył.
– Dokładnie. Stracił posadę w państwowym gimnazjum w Nord-Pas-de-Calais. Ma nędzne pół etatu w prywatnej szkole katolickiej w Paryżu. Nuda, rozczarowanie, pisanie i samotność.
– Czyli facet utknął w bagnie… Nie mogłeś od razu tak mówić?
Marek na chwilę zastygł w bezruchu. Błyskawicznie analizował sytuację.
– To wszystko zmienia! – powiedział w końcu. – Pospiesz się, Mateusz. Wielka Wojna czy cokolwiek innego, przymkniemy na to oko, zbierz siły, bądź twardy i rób, co chcesz, byle go odszukać i przekonać. Przyprowadź go tu na siódmą. Przyjdę z właścicielem. Musimy dziś podpisać umowę. Ruszaj się, główkuj, bądź przekonujący. Trzech facetów w bagnie to idealny zespół, żeby z powodzeniem osiągnąć totalną klapę.
Pożegnali się krótkim skinieniem i ruszyli, każdy w swoją stronę – Marek biegiem, Mateusz spokojnym marszem.
IV
To był ich pierwszy wieczór w ruderze przy ulicy Chasle. Pojawił się historyk pierwszej wojny światowej, którą Francuzi zwą Wielką, błyskawicznie uścisnął dłonie kolegów, przebiegł po wszystkich czterech piętrach, a potem zniknął bez śladu.
Kiedy już podpisali umowę najmu, Marek najpierw odetchnął z ulgą, ale wkrótce poczuł, że znów budzą się wszystkie najczarniejsze obawy. Ten nadpobudliwy dziejopis współczesności, który pojawił się z pobladłą twarzą, ze swym nieustannie opadającym na oczy kosmykiem ciemnych włosów, w zaciśniętym pod szyją krawacie, szarej marynarce i sfatygowanych, ale angielskich pantoflach, wzbudzał w nim niechęć. Ten facet, nie mówiąc już nawet o tragedii, jaką niewątpliwie był dokonany przez niego wybór Wielkiej Wojny, wymykał się wszelkiej stałości, drętwy i zarazem na luzie, wesołkowaty i poważny, raz skłonny do jowialnej ironii, kiedy indziej pełen brutalnego cynizmu. Zdawał się wpadać ze skrajności w skrajność, to gniewny i zbuntowany, to pełen dobrego nastroju, a jego humor był zmienny i nieprzewidywalny. Niepokoił. Trudno było zgadnąć, jak ułoży się to sąsiedztwo. Życie pod wspólnym dachem z historykiem dwudziestego wieku, w dodatku chodzącym w krawacie, było sytuacją nową.
Marek spojrzał na Mateusza, który krążył po pustym pokoju mocno zadumany.
– Łatwo go przekonałeś?
– Starczyło kilka słów. Wstał, poprawił krawat, położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Braterstwo okopów to rzecz święta. Jestem z tobą”. Trochę teatralnie to zabrzmiało. Po drodze pytał mnie, co nas interesuje, czym się zajmujemy. Opowiedziałem mu trochę o prahistorii, o plakatach, o średniowieczu, o powieści miłosnej i silnikach. Mina mu zrzedła, pewnie z powodu średniowiecza. Ale wziął się w garść, pogadał trochę o niwelowaniu różnic społecznych w okopach, słowem, trochę bredził, i tyle.
– A teraz gdzieś zniknął.
– Ale zostawił torbę. To chyba dobry znak.
A potem spec od Wielkiej Wojny wrócił, niosąc na plecach skrzynkę drewna na opał. Marek nie sądził, że ten facet jest taki silny. Przynajmniej to mogło się na coś przydać.
Dlatego właśnie po biwakowej kolacji, którą jedli „na kolanie”, trzej badacze dziejów ludzkości, którzy wpadli w tarapaty, zebrali się przy płonącym w kominku ogniu. A kominek był brudny, osmalony i ogromny. „Ogień – oznajmił z uśmiechem Łukasz Devernois – jest wspólnym punktem wyjścia. Skromnym, ale jednak wspólnym. Może być wspólnym upadkiem, to zależy od nas. Poza kłopotami jest na razie jedynym, co na pewno nas łączy i cementuje przymierze. A przymierzy nie wolno lekceważyć”.
Łukasz poparł te słowa teatralnym i nieco patetycznym gestem. Marek i Mateusz obserwowali go, nie starając się nawet zrozumieć głębokiej myśli ukrytej w tej przemowie, i spokojnie grzali ręce nad ogniem.
– To proste – ciągnął Łukasz, podnosząc głos. – Dla silnego prahistoryka z tego domostwa, Mateusza Delamarre, ogień to podstawa… Małe grupki wylęknionych, owłosionych ludzi skupiają się na skraju groty, wokół życiodajnych płomieni, które odstraszają dzikie zwierzęta, przecież wiecie, Walka o ogień.
– Walka o ogień – przerwał Mateusz – została osnuta…
– Czy to ważne! – wpadł mu w słowo Łukasz. – Nie popisuj się erudycją, która nie robi na mnie wrażenia. Nie obchodzą mnie te jaskinie, honorowe miejsce przypada prehistorycznemu ogniowi. Idźmy dalej. Czas na Marka Vandooslera, który traci energię na liczenie „rozpalonych” średniowiecznych populacji… Mediewiści mają z tym piekielny kłopot. Można się zaplątać. Wspinając się po drabinie czasu, dochodzimy do mnie, a zatem do ognia Wielkiej Wojny. „Walka o ogień” i „Bitewny ogień Wielkiej Wojny”. Prawda, że to wzruszające?
Łukasz wybuchnął śmiechem, napił się wina, a potem dorzucił do ognia, popychając nogą duże polano. Marek i Mateusz uśmiechali się blado. Trzeba było jakoś przywyknąć do tego nieznośnego, ale niezbędnego gościa, który płaci jedną trzecią czynszu.