– Dokładna nazwa brzmi: aleja Strzelistych Cisów. Dom Zofii znajduje się pod numerem dwunastym. Stary mieszka w pobliżu.
– Zapamiętam. Gdyby Leguennec o coś cię pytał, zasnęłaś o jedenastej i nic nie wiesz. Sam sobie poradzi.
– Oczywiście – powiedziała Julia.
– Na wszelki wypadek uprzedź swojego brata. Skoczę na chwilę do domu i pędzę na dworzec, żeby złapać najbliższy pociąg.
Gwałtowny podmuch wiatru otworzył niedomknięte okno. Nadciągała zapowiadana burza i wszystko wskazywało, że będzie gwałtowniejsza, niż oczekiwano. To przywróciło Markowi energię. Wstał i szybkim krokiem ruszył w stronę domu.
Nie tracąc czasu, Marek szybko spakował torbę. Nie wiedział, na jak długo wyjeżdża i czy natrafi na jakikolwiek trop. Mimo to był przekonany, że musi spróbować. Czy ta idiotka, Aleksandra, naprawdę nie miała nic lepszego do roboty niż włóczyć się po nocach? Co za kretynka! Marek przeklinał, wpychając byle co i byle jak do torby. Starał się przede wszystkim przekonać samego siebie, że Aleksandra naprawdę wybrała się na zwykłą przejażdżkę. Że okłamała go tylko po to, żeby się uchronić. Tylko i wyłącznie po to. Wymagało to od niego tak wielkiej koncentracji i wewnętrznej walki, że nie usłyszał, jak do pokoju wszedł Łukasz.
– Pakujesz się? – zapytał Łukasz. – Dlaczego wszystko tak miętosisz? Spójrz na tę koszulę!
Marek rzucił okiem na Łukasza. Zapomniał, że w środę po południu w szkołach nie ma lekcji.
– Gwiżdżę na koszulę – mruknął. – Aleksandra znowu wpadła w tarapaty. Wyszła tej nocy. Idiotka! Jadę do Dourdan. Pogrzebię w archiwum Simeonidisa. Pewnie nie natknę się tam ani na łacinę, ani na romański, więc trochę się oderwę od codzienności. Zazwyczaj szybko radzę sobie z takimi poszukiwaniami. Mam nadzieję, że coś tam znajdę.
– Jadę z tobą – oznajmił Łukasz. – Nie chciałbym, żeby i ciebie znaleźli z dziurą w brzuchu. Trzeba zewrzeć szeregi, żołnierzu.
Marek przerwał wpychanie rzeczy do torby. Patrzył na Łukasza. Najpierw Mateusz, teraz on. Reakcja Mateusza była dla niego zrozumiała i wzruszająca. Ale nigdy nie przypuszczał, że Łukasz jest zdolny zainteresować się czymkolwiek poza czubkiem własnego nosa i pierwszą wojną światową. Nie tylko zainteresować, ale nawet włączyć się w cudzą sprawę. Ostatnio naprawdę często błędnie oceniał ludzi.
– No i co? – powiedział Łukasz. – Chyba cię zaskoczyłem?
– Prawdę mówiąc, nie myślałem, że…
– Domyślam się, że nie myślałeś – odparł Łukasz. – Ale skoro już to sobie wyjaśniliśmy, teraz lepiej podzielić się na pary. Vandoosler z Mateuszem tu, a ja z tobą tam. W pojedynkę nikt jeszcze nie wygrał wojny, wystarczy ci chyba przykład Dompierre’a. Dlatego pojadę z tobą. Ja też wiem, jak poruszać się w archiwum, więc razem szybciej się z tym uporamy. Zostaw mi tylko chwilę na spakowanie rzeczy. Muszę poza tym uprzedzić kolegę, że znowu zachorowałem na grypę. Zgoda?
– Zgoda – powiedział Marek. – Ale pospiesz się. Pociąg odjeżdża o 14.57 z dworca Austerlitz.
XXIX
Niespełna dwie godziny później Marek i Łukasz krążyli po alei Strzelistych Cisów. W Dourdan wiał wicher i Marek z rozkoszą wciągał północno-zachodni powiew. Zatrzymali się przed numerem 12, który otaczał mur, przed solidnymi drzwiami z litego drewna.
– Podeprzyj mnie – powiedział Marek. – Chciałbym zobaczyć, jak prezentuje się dom Zofii.
– Jakie to ma znaczenie? – zapytał Łukasz.
– Po prostu jestem ciekaw.
Łukasz ostrożnie odstawił torbę, upewnił się, że na ulicy nie ma żywego ducha, i mocno splótł dłonie.
– Zdejmij but – polecił. – Nie chcę, żebyś mi upaćkał ręce.
Marek jęknął, zsunął but, oparł się o ramiona Łukasza i wszedł.
– Widzisz coś? – zapytał Łukasz.
– Zawsze coś się widzi.
– Ale co?
– Posiadłość jest duża, Zofia rzeczywiście była bogata. Za domem teren opada łagodnym stokiem.
– Jaki jest ten dom? Bardzo brzydki?
– Wręcz przeciwnie – odparł Marek. – Chociaż użyto łupku, ma w sobie coś greckiego. Jest długi, biały, parterowy. Nie kupiła go, ale na pewno zbudowała. Dziwne, nie zamknięto nawet okiennic. Czekaj… Nie, to dlatego że w oknach są ozdobne kraty. Mówię ci, dom w stylu greckim. Jest też mały garaż i studnia. Tylko ta studnia jest tu stara. Latem musi tu być przyjemnie.
– Mogę już puścić? – jęknął Łukasz.
– Zmęczyłeś się?
– Nie, ale ktoś może nadejść.
– Masz rację. Już schodzę.
Marek przykucnął, sznurując but. Potem wraz z Łukaszem poszli dalej, zerkając na nazwiska na drzwiach albo skrzynkach na listy. Uznali, że to lepszy sposób niż pytanie sąsiadów o adres Simeonidisa, dawał im bowiem szansę zachowania tej wizyty w tajemnicy.
– To tu – powiedział Łukasz, kiedy pokonali około stu metrów. – Ten mały dom o dwuspadowym dachu, otoczony kwiatami.
Marek odczytał nazwisko na zaśniedziałej, mosiężnej tabliczce: K. i J. Simeonidis.
– Świetnie – odetchnął. – Pamiętasz, co ustaliliśmy?
– Nie traktuj mnie jak głupca – powiedział Łukasz.
– Dobra. – Marek skinął głową.
Do furtki podszedł przystojny starszy pan. Przyglądał się im w milczeniu, oczekując wyjaśnień. Od śmierci córki przez jego dom przewinęło się wiele osób – policjanci, dziennikarze, Dompierre.
Łukasz i Marek uzupełniali się, przedstawiając gospodarzowi powód swej wizyty. Starali się uczynić to jak najuprzejmiej, okazując wielką życzliwość. W pociągu postanowili zachowywać się bardzo uprzejmie i życzliwie, ale teraz gdy mieli przed sobą smutną twarz starego Simeonidisa, ich zachowanie stało się niemal spontaniczne. Mówili o Zofii półgłosem, łagodnie. W końcu sami zaczęli wierzyć w swe kłamstwo – otóż Zofia, ich sąsiadka, zleciła im pewną misję. Marek opowiedział o drzewku. Wiadomo, że prawda bywa najsolidniejszą podporą dla kłamstwa. Mówił, że po tej sprawie z drzewem mimo wszystko była bardzo zaniepokojona. Któregoś wieczoru, kiedy mieli już wracać, żeby się położyć, kazała im obiecać, że gdyby przytrafiło się jej coś złego, postarają się odkryć całą prawdę. Nie miała zaufania do policji, bo ta, jej zdaniem, za szybko zapomniałaby o jeszcze jednej twarzy z listy zaginionych. Dlatego odważyli się go niepokoić. Szacunek i sympatia, jakimi darzyli Zofię, nakazywały im wypełnić zobowiązanie.
Simeonidis z uwagą przysłuchiwał się ich przemowie, która zresztą z każdą chwilą i każdym kolejnym zdaniem brzmiała w uszach samego Marka coraz bardziej idiotycznie. W końcu staruszek zaprosił ich do domu. Był tam już umundurowany policjant, który przesłuchiwał w salonie kobietę, zapewne panią Simeonidis. Marek nie śmiał się jej przypatrywać, zwłaszcza że na widok nowo przybyłych rozmówcy zamilkli. Z miejsca, w którym się znalazł, widział tylko, że jest to kobieta około sześćdziesiątki, pulchna, o gładko zaczesanych i spiętych z tyłu włosach. Na ich powitanie odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy. Koncentrowała się na pytaniach policjanta, a cała jej postawa wyrażała dynamizm osób, które chcą być uważane za dynamiczne. Simeonidis szybkim krokiem przeszedł przez salon, prowadząc Marka i Łukasza i okazując nieżyczliwą obojętność wobec gliniarza, który zagnieździł się w jego salonie. Ale gliniarz zatrzymał całą trójkę, błyskawicznie podnosząc się z miejsca. Był młody, wyglądał na butnego i ograniczonego i idealnie odpowiadał najtragiczniejszemu wyobrażeniu głupca, który wierzy, że rozkaz zwalnia go z obowiązku myślenia. Z takim nie można było wygrać. Łukasz ostentacyjnie westchnął.