Wystawił pudło z napisem „1978” i po prostu wysypał jego zawartość na stół. Łukasz szybko przejrzał papiery.
– To wszystko dotyczy jednej opery – powiedział. – „Elektry”, wystawianej w Tuluzie. Dla nas to nic nie znaczy. Ale Dompierre wiedział, dlaczego szuka właśnie tu.
– Bierzmy się do roboty – mruknął Marek, nieco przerażony masą starych artykułów prasowych, odręcznych zapisków dodawanych tu i ówdzie przez Simeonidisa, zdjęć i wywiadów. Wycinki prasowe były starannie połączone spinaczami.
– Szukaj przesuniętych spinaczy – podpowiedział Łukasz. – To dość wilgotny pokój, na papierze musiały zostać ślady rdzy albo lekki odcisk spinacza. Dzięki temu zorientujemy się, które artykuły zwróciły uwagę Dompierre’a. Strasznie tego dużo.
– Właśnie to robię. – Marek się uśmiechnął. – Krytycy wynosili Zofię pod niebiosa. Podobała im się. Mówiła, że była jedną wśród wielu, dość przeciętną, ale to nie do końca prawda. Mateusz ma rację. Co ty wyprawiasz? Lepiej mi pomóż.
Łukasz wkładał do torby jakieś paczki.
– Mam – oznajmił nieco głośniej Marek. – Tych pięć spinaczy ktoś niedawno wsunął na nowo.
Marek wziął trzy pliki wycinków, Łukasz dwa. Czytali w milczeniu i szybko. Tak upływały długie minuty. Artykuły były obszerne.
– Wspomniałeś, że recenzje były pochlebne? – odezwał się Łukasz. – Ten na pewno nie rozczulał się nad Zofią.
– Ten również nie – dodał Marek. – Atakuje bezpardonowo. Pewnie było jej przykro. Staremu Simeonidisowi także – zanotował na marginesie: „Cholerny bałwan”. Ciekawe, kto jest tym cholernym bałwanem.
Marek zerknął na dół stronicy, szukając nazwiska recenzenta.
– Łukaszu – szepnął – ten bałwan nazywa się Daniel Dompierre. Nie wydaje ci się, że to nie może być zbieg okoliczności?
Łukasz wziął od Marka artykuł.
– W takim razie nasz Dompierre – powiedział – ten zamordowany, prawdopodobnie należy do rodziny? To bratanek, kuzyn albo syn krytyka? Dlatego wiedział o czymś, co wiąże się z tą operą?
– Prawdopodobnie coś w tym jest. Elementy zaczynają układać się w całość. A jak nazywa się twój krytyk, który zaatakował Zofię?
– Rene de Fremonville. Nie słyszałem. Zresztą, nie mam zielonego pojęcia o muzyce. Zaczekaj, to zabawne.
Łukasz wrócił do lektury, a jego twarz nagle się odmieniła. Marka ogarnęła już nadzieja.
– I co? – zapytał Marek.
– Nie napalaj się, to nie ma nic wspólnego z Zofią. Zainteresował mnie artykuł na odwrocie wycinka. A właściwie początek artykułu, też Fremonville’a, ale na temat innej sztuki teatralnej – totalnej bzdury, powierzchownej i niespójnej, dotyczącej wewnętrznego życia chłopaka, który w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym tkwił w okopach. To ciągnący się prawie przez dwie godziny monolog, podobno piekielnie nudny. Niestety nie ma zakończenia artykułu.
– Cholera, chyba nie zamierzasz teraz się tym zajmować. Do diabła z tym, nie czas na to! Nie po to jechaliśmy do Dourdan!
– Zamknij się. W jednym ze zdań Fremonville pisze, że zachował po ojcu wojenne pamiętniki i że autor sztuki mógłby znaleźć inspirację w tego rodzaju dokumentach, podczas gdy wybrał teatr wojennej wyobraźni. Potrafisz mnie zrozumieć? Pamiętniki wojenne! Pisane na froncie, od sierpnia tysiąc dziewięćset czternastego do października tysiąc dziewięćset osiemnastego roku! Siedem brulionów! Naprawdę tego nie rozumiesz!? To pełna seria! Oby tylko okazało się, że ten ojciec był wieśniakiem! To byłby prawdziwy biały kruk, niesłychana rzadkość! Boże, spraw, aby ojciec Fremonville’a okazał się wieśniakiem! Cholera, jak dobrze, że tu z tobą przyjechałem!
Łukasz, którego rozpierało szczęście i podniecała nadzieja, wstał i teraz krążył po półmrocznym pokoju, raz po raz zerkając na pożółkły skrawek starej gazety. Zniecierpliwiony Marek wrócił do przeglądania dokumentów, które zainteresowały Dompierre’a. Poza artykułami krytycznie oceniającymi Zofię były wśród nich trzy pliki zawierające teksty bardziej plotkarskie, relacjonujące poważny incydent, który przez wiele dni zakłócał spektakle „Elektry”.
– Posłuchaj – Marek zwrócił się mimo wszystko do Łukasza.
Ale nie zdołał go zainteresować. Łukasz był daleko, okopał się i nie dopuszczał głosów z zewnątrz, całkowicie pochłonięty odkryciem, nie potrafił nawet cząstki uwagi poświęcić innym sprawom. A przecież początkowo naprawdę wykazywał dobrą wolę. Te dzienniki wojenne to był przeklęty pech! Marek, niezadowolony z takiego zwrotu sytuacji, czytał cicho, już tylko dla siebie. Siedemnastego czerwca 1978 roku, półtorej godziny przed spektaklem, przebywająca w swej garderobie Zofia Simeonidis padła ofiarą brutalnej napaści na tle seksualnym i tylko cudem uniknęła gwałtu. Zgodnie z jej relacją napastnik uciekł, spłoszony jakimiś odgłosami. Nie potrafiła dostarczyć dokładniejszych informacji na jego temat. Był ubrany w ciemną bluzę, na twarzy miał niebieską wełnianą kominiarkę i bił ją pięściami, usiłując powalić na ziemię. Zdjął kominiarkę, ale wtedy Zofia była zbyt oszołomiona, żeby zapamiętać jego twarz, a zresztą mężczyzna zgasił przedtem światło. Zofia Simeonidis cała posiniaczona, ale na szczęście bez poważniejszych obrażeń, doznała szoku i trafiła do szpitala na obserwację. Mimo to śpiewaczka nie chciała wnosić oskarżenia, toteż nie wszczęto w tej sprawie śledztwa. Mogąc snuć jedynie domysły, dziennikarze przypuszczali, że napastnikiem był jeden ze statystów, ponieważ o tej porze publiczność nie miała wstępu do teatru. Z kręgu podejrzanych wykluczono pięciu solistów – dwaj z nich byli sławnymi śpiewakami, a cała piątka przybyła do teatru już po zajściu, co potwierdzali portierzy, ludzie starsi i również pozostający poza podejrzeniem. Między wierszami można było wyczytać, że orientacja mężczyzn-solistów chroniła ich skuteczniej niż sława czy godzina przyjścia do pracy. Jeśli zaś idzie o statystów, to ogólnikowy opis napastnika, jaki przedstawiła Zofia, nie pozwalał na skierowanie podejrzeń na konkretne osoby. Jednak dwaj z nich nie pojawili się nazajutrz na próbie. Dziennikarze przyznawali, że jest to zjawisko dość powszechne, a zatem nie może być traktowane jako dowód obciążający, ponieważ w światku statystów, zbieraninie kobiet i mężczyzn, którym płacono nędzne dniówki, każdy gotów był zrezygnować ze spektaklu na rzecz bardziej obiecującego castingu do reklamy. Dodawali, że w kręgu podejrzanych są także pracownicy techniczni.
Krąg podejrzanych był zatem szeroki. Marek zmarszczył brwi, zerkając znowu na recenzje Daniela Dompierre’a i Rene de Fremonville’a. Jako krytycy operowi nie pisali zbyt dużo na temat okoliczności tego zajścia, zaznaczając jedynie, że Zofia Simeonidis miała przykry wypadek i dlatego przez trzy dni zastępowała ją dublerka, Natalia Domesco, której żałosne naśladownictwo ostatecznie pogrążyło „Elektrę”, spektakl, którego nie ocaliłby nawet powrót Zofii Simeonidis – po wyjściu ze szpitala śpiewaczka ponownie oświadczyła, że nie może sprostać roli przeznaczonej dla sopranu dramatycznego. W konkluzji krytycy pisali, że śpiewaczka nie może wypadkiem tłumaczyć braku warunków głosowych i że popełniła godny ubolewania błąd, próbując w „Elektrze” sprostać roli znacznie przerastającej jej możliwości.