Aleksandra szła ulicą, niosąc torbę z zakupami. Marek pomachał jej ręką. Usiłował wyobrazić ją sobie w roli morderczyni, ale to bolało. Co ją podkusiło, żeby przez trzy godziny włóczyć się nocą po autostradach? Po co i dokąd jeździła?
Marek poczuł się bezużyteczny, bezradny, wyjałowiony. Miał wrażenie, że coś przeoczył. Odkąd Łukasz powiedział to zdanko o istocie sprawy, tkwiącej w poszukiwaniu paroksyzmów, nie mógł odzyskać równowagi ducha. Dręczyło go to. Problem dotyczył zarówno jego podejścia do badań nad średniowieczem, jak i metody pracy nad sprawą Zofii. Znużony tymi miałkimi rozważaniami i bezładem myśli, wstał z dykty i zajął się obserwacją frontu zachodniego. Śmieszne, że tak łatwo ulegli manii Łukasza. Żadnemu z nich nawet nie przyszło do głowy, że można by inaczej nazywać ten sąsiedni dom. Relivaux na pewno jeszcze nie wrócił, chrzestny uprzedziłby go o tym. Czy policja zdołała sprawdzić jego tulońskie alibi?
Marek postawił filiżankę na dykcie i po cichu wyszedł z ogrodu. Z ulicy przypatrywał się frontowi zachodniemu. Wydawało mu się, że sprzątaczka przychodzi tylko we wtorki i piątki. Jaki dziś był dzień? Czwartek. Nic w domu nie zdradzało obecności człowieka. Zerknął na wysoką, zadbaną bramę, na której nie było widać śladu rdzy, bezkarnie zżerającej ich bramę. Całe ogrodzenie frontu zachodniego najeżone było kolcami, prezentującymi się dość groźnie. Sztuka polegała na tym, żeby wspiąć się, nie zwracając uwagi sąsiadów ani przechodniów, a przy tym być wystarczająco zręcznym, by nie nabić się na sterczące ostrza. Marek zerknął w prawo i w lewo. Uliczka świeciła pustkami. Bardzo polubił ten cichy zaułek. Podszedł do wysokiego śmietnika i, jak tamtej nocy Łukasz, wspiął się na niego. Trzymając się krat, po kilku próbach zdołał przerzucić nogi nad kolcami.
Ucieszyła go zwinność, jaką wykazał się przed sobą samym. Zeskoczył do ogrodu sąsiadów, myśląc, że byłby całkiem niezłym zbieraczem, ale nie myśliwym, zręcznym i delikatnym. Zachwycony sobą, poprawił srebrne sygnety, które poprzekręcały się podczas wspinaczki, i spokojnym krokiem podszedł do młodego buka. Ale właściwie po co? Czy warto było zadawać sobie tyle trudu, żeby popatrzeć na to głupie, nieme drzewo? Po nic, wyłącznie dlatego, że sobie to obiecał i że miał wyżej uszu babrania się w tej historii, w niespodziewanych nocnych wyprawach Aleksandry, z każdym dniem coraz bardziej podejrzanych. Ta idiotka, ta porywcza dziewczyna, robiła wszystko na opak.
Marek oparł dłoń na chłodnym pniu, potem dotknął go także drugą ręką. Drzewo było jeszcze tak młode, że mógł objąć je palcami. Właśnie, miał ochotę je udusić, zacisnąć mu ręce na gardle i trzymać, dopóki między dwoma haustami powietrza nie wyzna, po co przyszło do tego ogrodu. Zniechęcony opuścił ręce. Przecież nie można udusić drzewa. Drzewo milczy jak grób, jest nieme, gorsze od ryby, nie puszcza nawet baniek. Wypuszcza tylko liście, obrasta drewnem, zapuszcza korzenie. No i wytwarza tlen, a to dość przydatne. Ale poza tym już nic. Milczy. Milczy jak Mateusz, który próbował zmusić stosy kości i krzemienia, żeby przemówiły. Niemy facet rozmawiający z niemymi przedmiotami – dobrana gromadka! Mateusz zapewniał, że potrafi ich słuchać, że wystarczy znać ich język i uważnie się im przysłuchiwać. Marek, który wolał gadulstwo tekstów, własne i innych ludzi, nie umiał zrozumieć takich milczących rozmów. Ale przecież Mateusz w końcu czegoś się dowiadywał, to był niepodważalny fakt.
Usiadł pod drzewem. Trawa wokół niego nie zdążyła jeszcze porządnie odrosnąć, dwukrotnie wyrywana w tym miejscu. Na razie był to tylko rzadki, trawiasty puszek. Marek gładził go ręką. Wkrótce trawa będzie silna i wysoka, i nic nie da się już pod nią zauważyć. Wszyscy zapomną o drzewie i tym skrawku przekopanej ziemi. Rozgniewany zaczął wyrywać kępki trawy. Coś tu było nie w porządku. Ziemia była ciemna, tłusta, prawie czarna. Dokładnie pamiętał te dwa dni, kiedy otworzyli i zasypali pusty rów. Jeszcze teraz miał przed oczyma Mateusza, stojącego do pół łydki w dole i słyszał te słowa: wystarczy, powinni na tym poprzestać, warstwy ziemi były na swoim miejscu, nikt ich nie naruszał. Widział jego gołe stopy w sandałach, przysypane ziemią. Ale ziemią gliniastą, żółtobrązową, lekką. Taka sama ziemia zatkała tę białą fajkę, którą wygrzebał stąd Mateusz. Powiedział wtedy: „osiemnasty wiek”. Tamta ziemia była jasna, sypka. A kiedy zakopywali rów, przemieszali próchnicę z jasną ziemią. Jasną, zupełnie inną niż ta, która teraz przesypywała mu się między palcami. Czyżby to była nowa próchnica? Marek zaczął rozgrzebywać ziemię, coraz głębiej i głębiej. Wszędzie natrafiał na czarną, tłustą glebę. Okrążył drzewo, przyglądając się otaczającej go ziemi. Nie miał już cienia wątpliwości – podłoże w tym miejscu zostało ponownie przekopane. Warstwy ziemi układały się inaczej niż wtedy, kiedy zakończyli pracę. Jednak po nich kopali jeszcze policjanci. Może wdarli się głębiej, może przemieścili warstwy czarnej, leżącej tam ziemi. Prawdopodobnie właśnie tak było. Nie potrafili odróżnić nienaruszanych warstw i dokopali się głęboko, do czarnej ziemi, którą potem rozsypali na samym wierzchu. Nie istniało inne wyjaśnienie. Nic się więc nie stało.
Marek siedział pod drzewem jeszcze przez chwilę, rozgarniając palcami ziemię. Podniósł kawałek gresu, silniej kojarzący mu się z XVI niż z XVIII stuleciem. Ponieważ jednak nie bardzo się na tym znał, wsunął go do kieszeni. Wstał, poklepał pień drzewa, aby uprzedzić je, że odchodzi, a potem znów przeskoczył przez ogrodzenie. Kiedy stawiał stopę na śmietniku, zauważył wracającego do domu wuja.
– Gratuluję dyskrecji – mruknął Vandoosler.
– Co z tego? – odburknął Marek, otrzepując dłonie o nogawki. – Poszedłem tylko przyjrzeć się drzewu.
– A może z nim gawędziłeś? Powiedziało coś ciekawego?
– Że policjanci Leguenneca kopali znacznie głębiej niż my, bo aż do szesnastego wieku. Mateusz ma rację – ziemia potrafi przemówić. A co u ciebie?
– Zejdź z tego śmietnika, to nie będę musiał krzyczeć. Krzysztof Dompierre był synem krytyka Daniela Dompierre’a. To już wiemy. Co do Leguenneca, to zaczął już analizowanie archiwum Simeonidisa, ale drepcze w miejscu, tak jak my. Może się tylko cieszyć, że osiemnaście łodzi, które zaginęły podczas sztormu w Bretanii, bezpiecznie zawinęło do portu.
Idąc przez ogród, Marek zabrał filiżankę po kawie. Na dnie została kropla zimnego napoju, a on wysączył ją łapczywie.
– Już prawie południe – powiedział. – Doprowadzę się do porządku, a potem skoczę do „beczki” coś przekąsić.
– Pozwalasz sobie na zbytki – rzekł Vandoosler.