– Tak, ale dziś czwartek. To ku czci Zofii.
– Jesteś pewien, że nie chodzi ci raczej o spotkanie z Aleksandrą? A może o zraziki?
– Nie to chciałem powiedzieć. Idziesz ze mną?
Aleksandra siedziała na swym stałym miejscu i nakłaniała do jedzenia synka, który najwyraźniej dąsał się dzisiaj na cały świat. Marek pogładził Cyryla po kręconych włosach i pozwolił mu się bawić sygnetami. Mały lubił pierścionki świętego Marka. A Marek opowiadał mu, że dostał je od pewnego czarodzieja i że kryły sekret, ale on jeszcze go nie odkrył. Czarodziej odleciał, bo spieszył się na obiad, i nie zdążył mu wyjawić tajemnicy swego daru. Cyryl pocierał sygnety, obracał je, dmuchał na nie, ale nic się nie działo. Marek poszedł przywitać się z Mateuszem, który stał za barem jak słup soli.
– Ca ci jest? – zapytał go Marek. – Wyglądasz, jakbyś skamieniał.
– Nie skamieniałem, jestem przygwożdżony. Przebierałem się w pośpiechu, włożyłem wszystko – koszulę, kamizelkę, muszkę, ale zapomniałem o butach. Julia mówi, że nie mogę obsługiwać klientów w sandałach. To dziwne, ale w tych sprawach jest niesamowicie rygorystyczna.
– Ja ją rozumiem. – Marek się uśmiechnął. – Przyniosę ci pantofle. A ty przygotuj dla mnie zrazy.
Marek wrócił po pięciu minutach – z pantoflami i fajką z ceramiki.
– Przypominasz sobie tę fajkę i ziemię? – zapytał Mateusza.
– Oczywiście.
– Dziś rano poszedłem odwiedzić drzewko. Na wierzchu leży teraz zupełnie inna ziemia. Jest czarna i tłusta.
– Jak ta, którą masz za paznokciami?
– Właśnie.
– To znaczy, że policjanci kopali głębiej niż my.
– Też tak pomyślałem.
Marek schował kawałki fajki do kieszeni i poczuł pod palcami gres. Zawsze przekładał z kieszeni do kieszeni wiele bezużytecznych drobiazgów, z którymi nie potrafił się rozstać. Jego kieszenie robiły z nim to samo co jego pamięć – rzadko zostawiały go w spokoju.
Mając już na nogach buty, Mateusz zaprowadził Marka i Vandooslera do stolika Aleksandry, która powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu. Ponieważ sama o tym nie wspominała, Marek również nie odważył się poruszać kwestii przesłuchania, któremu poddano ją wczoraj. Aleksandra zapytała, jak przebiegła podróż do Dourdan i jak miewa się jej dziadek. Marek zerknął na wuja, który leciutko skinął głową. Marek wstydził się, że prosił o przyzwolenie na tę rozmowę z Lex, i zrozumiał, że wątpliwości znacznie silniej, niż sądził, podkopały w nim wiarę w jej niewinność. Szczegółowo opowiedział jej o tym, co zawierało pudło z roku 1978, ale sam już nie wiedział, czy robi to szczerze, czy może „popuszcza żyłkę”, żeby śledzić jej reakcje. Jednak Aleksandra była przygaszona i nie przejawiała żadnych reakcji. Powiedziała tylko, że powinna w najbliższy weekend odwiedzić dziadka.
– Na razie odradzałbym pani tę wizytę – powiedział Vandoosler.
Aleksandra zmarszczyła brwi i wymierzyła w niego palec.
– Czy jest aż tak źle? Zamierzają mnie oskarżyć? – zapytała szeptem, nie chcąc denerwować Cyryla.
– Powiedzmy, że Leguennec nie jest pani przychylny. Proszę się nie ruszać. Dom, szkoła, „beczka”, skwerek i kropka.
Aleksandra naburmuszyła się. Markowi przemknęło przez myśl, że nie lubi, kiedy ktoś jej rozkazuje. Przypomniał sobie jej dziadka. Była zdolna zrobić dokładnie to, czego Vandoosler radził jej nie robić, dla prostej przyjemności niepoddawania się czyjejś woli.
Julia podeszła, żeby sprzątnąć ze stolika. Marek podniósł się i cmoknął ją na dzień dobry w policzek. W paru słowach opowiedział jej o podróży do Dourdan. Zaczynał mieć dość papierzysk z roku 1978, ponieważ tylko komplikowały sprawę, niczego nie wyjaśniając. Aleksandra ubierała Cyryla, bo nadszedł już czas powrotu do przedszkola. Właśnie wtedy do „beczki” wpadł zadyszany Łukasz. Tak mocno trzasnął drzwiami, że aż podskoczyli. Zajął miejsce Aleksandry, chyba nawet nie zauważywszy, że ona wychodzi, i poprosił Mateusza o wielki kieliszek wina.
– Nie martw się – Marek szeptem uspokoił Julię. – To pierwsza wojna światowa tak go ogłupiła. Czasami mu to przechodzi, potem wraca i znowu przechodzi. Można się przyzwyczaić.
– Idiota – mruknął Łukasz, wciąż jeszcze ciężko dysząc.
Z tonu Łukasza Marek wywnioskował, że tym razem się myli. Tu nie chodziło o Wielką Wojnę. Na twarzy Łukasza nie malowało się szczęście, jakim promieniałby, gdyby odnalazł wojenne pamiętniki żołnierza-wieśniaka. Był wystraszony i spocony jak mysz. Miał przekrzywiony krawat, a na jego czole pojawiły się dwie czerwone plamy. Łukasz, nadal nie mogąc złapać tchu, zerknął na jedzących obiad klientów i na migi kazał Vandooslerowi i Markowi pochylić głowy jak najbliżej niego.
– Dziś rano – wyrzucił z siebie między dwoma wdechami – zadzwoniłem do Rene de Fremonville’a. Zmienił numer telefonu. Dlatego po prostu do niego pojechałem.
Łukasz wypił spory haust czerwonego wina i dopiero po chwili podjął opowieść.
– Zastałem jego żonę. R. de Fremonville to jego żona, Rachela, siedemdziesięcioletnia kobieta. Zapytałem, czy mógłbym pomówić z jej mężem. Strzeliłem potworną gafę. Dobrze, że siedzisz, Marku. Fremonville już od dawna spoczywa w grobie.
– Co z tego? – zapytał Marek.
– Stary, facet został zamordowany! Puf! Dwie kulki w łeb, pewnego wrześniowego wieczoru w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku. To nie wszystko – nie był wtedy sam, był ze swoim starym kumplem, Danielem Dompierre’em. On też dostał dwie kulki w łeb. Dwaj panowie krytycy zostali zastrzeleni.
– Cholera! – mruknął Marek.
– Za mało powiedziane, bo moje wojenne pamiętniki diabli wzięli – zawieruszyły się gdzieś podczas przeprowadzki pani de Fremonville, po śmierci Rene. Zresztą ta kobieta miała je w nosie. Nie ma pojęcia, gdzie mogły się podziać.
– A właśnie… czy ten żołnierz był ze wsi? – zapytał Marek.
Łukasz spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Obchodzi cię to w tej chwili?
– Nie. Ale udzieliło mi się twoje podniecenie.
– Wyobraź sobie, że tak! – odparł Łukasz, zapalając się. – Naprawdę był ze wsi! No i widzisz?! Czy to nie cud!? Gdyby tylko…
– Daruj sobie na razie te pamiętniki – Vandoosler przywołał go do porządku. – Mów dalej. Z pewnością przeprowadzono śledztwo?
– Oczywiście – potwierdził Łukasz. – Ale tego trudniej się było dowiedzieć. Rene de Fremonville zaopatrywał teatralny rynek Paryża w kokainę. Podobnie jak jego przyjaciel, Dompierre, tak przynajmniej sądzi pani Rachela. Policja natrafiła na sporą ilość tego towaru pod parkietem w domu Fremonville’a, gdzie obaj krytycy zostali zabici. W wyniku śledztwa ustalono, że do zabójstw doszło w wyniku porachunków między potężnymi dealerami. Sprawa była oczywista w przypadku Fremonville’a, jednak dowody obciążające Dompierre’a były wątpliwe. Policja znalazła u niego tylko parę torebek koki, ukrytych nad kominkiem.
Łukasz dopił wino i poprosił Mateusza, żeby napełnił mu kieliszek. Zamiast wina Mateusz podał mu jednak dużego sznycla.
– Jedz – powiedział.
Łukasz zerknął na nieustępliwą minę Mateusza i potulnie zabrał się do sznycla.
– Pani Rachela powiedziała mi, że syn Dompierre’a, Krzysztof, zdecydowanie odrzucał oskarżenia skierowane przeciwko jego ojcu. Matka i syn toczyli ciężkie boje z policją, to jednak niczego nie zmieniło. Podwójne morderstwo powiązano z handlem narkotykami. Morderca nigdy nie został pojmany.