Выбрать главу

– W takim razie – podsumował Marek, bawiąc się sygnetami – kiedy dzielące nas różnice będą zbyt trudne, a przepaści czasowej nie da się pokonać, pozostaje nam rozpalić ogień? To miałeś na myśli?

– To nam może ułatwić życie – przyznał Łukasz.

– Rozsądny pomysł – ocenił Mateusz.

I nie wspominając już o czasie, grzali się w cieple ognia. Prawdę mówiąc, najbardziej martwiła ich chwila obecna i pogoda na ten i najbliższe wieczory. Zerwał się wiatr, rzęsisty deszcz wdzierał się do domu. Trzej mężczyźni rozglądali się, szacując zniszczenia, myśląc o koniecznych naprawach i czekającym ich wysiłku. Tymczasem pokoje świeciły pustkami, zamiast krzeseł mieli tylko skrzynki. Jutro wszyscy przyniosą tu swoje rzeczy. Trzeba będzie gipsować, naprawić instalację elektryczną, wymienić rury, powbijać haki. A Marek sprowadzi swojego starego wuja. Potem wyjaśni im całą sprawę. Co to za gość? Po prostu jego stary wuj. Najbliższy krewny i chrzestny ojciec. A czym zajmuje się ten chrzestny-wuj? Już niczym, jest emerytem. A przed emeryturą? Nieważne, pracował. Jako kto? Gdzie? Pytania Łukasza stawały się męczące. Miał państwową posadę, i tyle. Kiedyś opowie im o tym dokładniej.

V

Drzewo trochę urosło.

Już od miesiąca Zofia codziennie stawała przy oknie na drugim piętrze i obserwowała nowych sąsiadów. Zainteresowali ją. Cóż w tym złego? Trzech dość młodych mężczyzn, żadnej kobiety ani dzieci. Tylko ci trzej. Natychmiast poznała tego, który ubrudził się rdzą kraty i powiedział, że drzewko jest bukiem. Ucieszyła się, widząc go w tym domu. Sprowadził jeszcze dwóch kolegów, zupełnie innych niż on. Jeden był wysokim blondynem i chodził w sandałach, drugi nerwowym brunetem, zawsze w szarym garniturze. Zdążyła ich całkiem dobrze poznać. Czasami Zofia zastanawiała się, czy wypada tak ich podglądać. Wypada czy nie, dla niej była to rozrywka, a poza tym uspokajało ją to, dodawało pewności, pomagało zapomnieć o tamtym. Dlatego wciąż to robiła. Jej sąsiedzi przez cały kwiecień stale się kręcili. Biegali z deskami, wiadrami, wozili na taczkach jakieś worki i skrzynie na kółkach. Jak nazywa się coś takiego płaskiego na kółkach? Musi mieć jakąś nazwę! A, po prostu wózek transportowy. Więc te skrzynie wozili na wózkach transportowych. Dobrze. Przeprowadzali remont. Często przechodzili przez ogród, kręcili się po nim, i dzięki temu Zofia poznała ich imiona. Specjalnie zostawiała uchylone okno. Ten szczupły, ubrany na czarno, to Marek. Misiowaty blondyn to Mateusz. A ten w krawacie to Łukasz. Nawet wiercąc dziury w ścianach, nie rozstawał się z krawatem. Zofia musnęła palcami swój szalik. Każdy ma jakieś słabostki.

Przez małe okienko w garderobie na drugim piętrze Zofia mogła obserwować także wnętrze domu. Odnawiane okna nie były zasłonięte, zresztą Zofia przypuszczała, że nigdy nie pojawią się w nich firanki. Każdy z mieszkańców zajmował jedno piętro. Najbardziej kłopotliwy był blondyn, który na swoim piętrze pracował na pół nago, czasem prawie nago albo po prostu nago, różnie to bywało. Wykazywał przy tym ogromną swobodę i zręcznie sobie radził z remontem. Trochę ją to krępowało. Blondyn był osobą miłą dla oka, to nie ulegało kwestii. Nie był to jednak powód, który w oczach Zofii dawałby jej prawo do przesiadywania w garderobie i podglądania. Poza remontem, którego sąsiedzi chwilami mieli chyba powyżej uszu, ale który konsekwentnie przeprowadzali, dużo czytali i pisali. Półki uginały się pod ciężarem książek. Zofia, która urodziła się w kamienistych Delfach, a w świat wyfrunęła za swym głosem, podziwiała ludzi, którzy przesiadywali przy biurkach i czytali w świetle małej lampki. Ostatnio, w zeszłym tygodniu, w domu zamieszkał jeszcze ktoś. Kolejny mężczyzna, ale znacznie starszy. Początkowo Zofia myślała, że to tylko gość. Jednak okazało się, że i ten stary człowiek wprowadził się do rudery. Czy na długo? Tak czy inaczej mieszkał tam, na pięterku. Dziwnie to wyglądało. Facet miał chyba – przynajmniej z tej odległości tak jej się wydawało – całkiem atrakcyjną twarz. Z pewnością był najprzystojniejszy z tej czwórki. Ale i najstarszy. Może sześćdziesięcio-, może siedemdziesięcioletni. Dałaby głowę, że z jego ust dobędzie się donośny tenor, ale okazało się, że ma miękki, jedwabisty głos, tak niski, że Zofia nie zdołała dotąd uchwycić ani słowa z tego, co mówił. Wyprostowany, wysoki niczym kapitan, którego statek zatonął, nie tykał prac remontowych. Nadzorował, gawędził. Nie udało jej się ustalić, jak ma na imię. Zofia nazywała go tymczasowo Aleksandrem Wielkim albo starym nudziarzem, zależnie od nastroju.

Najczęściej słychać było tego, który nosił krawat, Łukasza. Brzmienie jego głosu było donośne, a on sam chyba dobrze się bawił, czyniąc głośne komentarze i udzielając najrozmaitszych rad, których dwaj pozostali na ogół nie brali do serca. Próbowała rozmawiać o nich z Piotrem, ale sąsiedzi nie interesowali go bardziej niż drzewo. Dopóki nie robili hałasu w ruderze, nie obchodzili go. Cóż, Piotr był bez reszty pochłonięty pracą i sprawami socjalnymi. Bo też dzień w dzień przerzucał sterty przerażających dokumentów, które mówiły o mieszkających pod mostami dzieciach-matkach, o bezdomnych, o dwunastolatkach bez domu i rodziny, o starcach konających na zimnych strychach. Na tej podstawie opracowywał informacje dla sekretarza stanu. A Piotr był naprawdę odpowiedzialnym urzędnikiem. Ale Zofię drażnił sposób, w jaki opowiadał czasami o „swoich” biedakach, których dzielił na typy i podtypy, podobnie jak wielbicieli. Ciekawe, do jakiego gatunku zaliczyłby ją, dwunastolatkę z Delf, która sprzedawała turystom haftowane chusteczki? Czy także uznałby ją za „biedactwo”? Cóż zrobić… Potrafiła zrozumieć, że mając to wszystko na głowie, gwiżdże na drzewo albo na czterech nowych sąsiadów. Ale bez przesady. Dlaczego nie chciał o tym po prostu pogawędzić? Choćby przez chwilę?

VI

Marek nawet nie uniósł głowy, słysząc głos Łukasza, który z wyżyn swego trzeciego piętra rzucił hasło alarmu lub coś w tym stylu. Właściwie Marek zdołał już jakoś przystosować się do współistnienia z historykiem Wielkiej Wojny, który po pierwsze wykonał lwią część prac remontowych w ich ruderze, po drugie zaś zdolny był do niezwykle długiego milczenia, gdy bez reszty oddawał się swym studiom. To milczenie, a może i studia cechowała w dodatku imponująca głębia. Łukasz nie słyszał dosłownie nic, kiedy pochłaniała go ta wojenna zawierucha. On jeden potrafił uporać się z pracami hydraulicznymi i doprowadzić do porządku instalację elektryczną we wspólnym domu, toteż Marek, który absolutnie się na tym nie znał, był mu dozgonnie wdzięczny. Jemu też zawdzięczali przerobienie stryszku na dwupokojowe poddasze, gdzie nie było już ani zimno, ani ponuro i gdzie chrzestny czuł się jak u Pana Boga za piecem. I wreszcie – to on opłacał jedną trzecią komornego i przejawiał oszałamiającą hojność, za której sprawą ta nędzna chata z tygodnia na tydzień prezentowała się coraz przyzwoiciej. Lecz z równie wielką hojnością zasypywał ich słowami, czasem wzburzonym potokiem słów. Wygłaszał pełne ironii tyrady wojenne. Potrafił zagalopować się na tym polu bardzo daleko, wygłaszając ostre sądy i przez godzinę rozwodząc się nad byle szczegółem. Marek właściwie nauczył się już traktować te tyrady jak niegroźne średniowieczne smoki, które na moment pojawiały się gdzieś na średniowiecznym horyzoncie. Łukasz nie był zresztą znawcą sztuki wojennej. Z determinacją, drobiazgowo zgłębiał dzieje Wielkiej Wojny, starał się pojąć jej istotę, lecz na próżno. Może dlatego był nią tak zafascynowany. Nie, z pewnością kierował się czym innym. Tak czy inaczej właśnie tego wieczoru, koło szóstej, znowu go to napadło. Tym razem Łukasz zbiegł po schodach i bez pukania wtargnął do Marka.