– Jako kto? – zapytał Leguennec.
– Nie ty jeden zajmujesz się tą sprawą, i doskonale o tym wiesz.
– Ani na chwilę nie mogę o tym zapomnieć. Dostaniesz tę odbitkę. Wpadnij za godzinę.
Około drugiej Vandoosler podjechał taksówką przed ruderę. Wprawdzie była to kosztowna podróż, ale liczyła się każda minuta. Szybkim krokiem wszedł do pustego „refektarza” i chwycił kij od szczotki, którego nadal nikt nie owinął nawet gałgankiem. Siedem uderzeń w sufit rozbrzmiało głuchym echem. Siedem uderzeń oznaczało „Zbiórka wszystkich ewangelistów”. Jedno uderzenie wzywało świętego Mateusza, dwa świętego Marka, trzy świętego Łukasza, a cztery – Vandooslera. Siedem obowiązywało wszystkich. To Vandoosler opracował ten system, kiedy wszyscy mieli już dość biegania po schodach na próżno.
Mateusz, który wrócił do domu, spokojnie zjadłszy obiad u Julii, usłyszał siedem uderzeń i przed zejściem zastukał w swój sufit, wzywając Marka. Marek zrobił to samo, żeby zaalarmować Łukasza, który oderwał się od lektury, mamrocząc pod nosem: „Wezwanie na pierwszą linię. Wykonać zadanie”.
Po minucie wszyscy byli już w „refektarzu”. System szczotkowy był naprawdę skuteczny, a jego jedyną wadą było niszczenie sufitów. Szkoda też, że nie umożliwiał porozumiewania się z osobami z zewnątrz i nie zastępował telefonu.
– Już po wszystkim? – zapytał Marek. – Złapali Gosselina czy może sam palnął sobie w łeb?
Vandoosler wlał w siebie szklankę wody, zanim się do nich odezwał.
– Wyobraźcie sobie człowieka, który dostał nożem w brzuch i wie, że zaraz umrze. Jeżeli ma siłę i możliwość zostawienia wiadomości, co wtedy pisze?
– Nazwisko zabójcy – powiedział Łukasz.
– Wszyscy się z tym zgadzają? – zapytał Vandoosler.
– To przecież oczywiste – powiedział Marek.
Mateusz skinął głową.
– Dobrze – przyznał Vandoosler. – Ja również tak myślę. W mojej karierze widziałem wiele takich przypadków. Ofiara, jeżeli tylko może, jeżeli tylko wie, zawsze pisze nazwisko zabójcy. Zawsze.
Vandoosler, na którego twarzy malowała się troska, wyjął z kieszeni marynarki kopertę, do której wsunął zdjęcie czarnego samochodu.
– Krzysztof Dompierre – podjął – przed śmiercią napisał nazwisko na brudnej karoserii samochodu. Przez trzy dni to nazwisko jeździło po Paryżu. Właściciel samochodu dopiero teraz zauważył ten napis.
– „Jerzy Gosselin” – powiedział Łukasz.
– Nie – Vandoosler pokręcił głową. – Dompierre napisał „Zofia Simeonidis”.
Vandoosler rzucił zdjęcie na stół i opadł na krzesło.
– Żywy trup – wyszeptał.
Trzej mężczyźni, niezdolni wydusić z siebie słowa, podeszli, żeby przyjrzeć się zdjęciu. Żaden z nich nie śmiał go dotknąć, jakby wzbudzało w nich lęk. Napis zrobiony palcem przez Dompierre’a był niezbyt wyraźny, nieregularny, bo konający musiał wyciągnąć rękę, żeby dosięgnąć dołu karoserii. Ale nie było cienia wątpliwości: pisane z przerwami, jakby konający zbierał resztki sił, widniało tam imię i nazwisko „Zofia Simeonides”. Co prawda „Z” było trochę rozmazane, „f” obniżyło się, przypominając „n”, a ortografia nazwiska błędna, bo zamiast „Simeonidis” Dompierre napisał „Simeonides”. Marek przypomniał sobie, że Dompierre tak właśnie nazywał śpiewaczkę. Zapewne znał jej nazwisko głównie ze słyszenia i dlatego je przekręcił.
Zdruzgotani, siedzieli w milczeniu, każdy sam z własnymi myślami, z dala od czarno-białej fotografii, która rzucała to potworne oskarżenie. Zofia Simeonidis żyła. Zofia zamordowała Dompierre’a. Mateusza przebiegł dreszcz. W to wczesne piątkowe popołudnie nad „refektarzem” zaciążyła atmosfera strachu i odrazy. Słońce wdzierało się przez okna, ale Marek czuł, że ma zlodowaciałe palce, a po kręgosłupie biegają mu mrówki. Zofia żyła, sfingowała własną śmierć, paląc inną kobietę w samochodzie i podrzucając na dowód bazaltowy kamyk, piękna Zofia nocami krążyła po Paryżu, snuła się po ulicy Chasle. Tuż pod ich nosem. Żywy trup.
– A co z Gosselinem? – zapytał półgłosem Marek.
– To nie on – odparł tym samym tonem Vandoosler. – Zresztą wiedziałem o tym już wczoraj.
– Wiedziałeś?
– Przypominasz sobie te dwa włosy Zofii, które Leguennec znalazł w piątek, czwartego czerwca w bagażniku samochodu Lex?
– Jasne – mruknął Marek.
– Tych włosów nie było tam dzień wcześniej. Kiedy w czwartek dowiedziałem się o pożarze w Maisons-Alfort, zaczekałem, aż zapadnie noc, i poszedłem gruntownie oczyścić bagażnik auta. Po latach pracy w policji został mi mały, dość praktyczny zestaw podręczny. Jest w nim odkurzacz na baterie i idealnie czyste torby. W bagażniku nie było nic, ani jednego włosa, ani złamanego paznokcia, ani skrawka odzieży. Tylko piasek i kurz.
Zdumieni ewangeliści wpatrywali się w Vandooslera. Marek wszystko sobie przypomniał. To tamtej nocy, siedząc na schodach, dumał nad ruchami tektonicznymi płyt litosfery. A chrzestny szedł wysikać się pod drzewkiem i niósł plastikową torbę.
– To prawda – przyznał. – Myślałem, że idziesz się odlać.
– Przy okazji zrobiłem i to – powiedział Vandoosler.
– Aha! – mruknął Marek.
– To spowodowało – podjął Vandoosler – że kiedy nazajutrz rano Leguennec kazał zabrać samochód i po sprawdzeniu go znalazł dwa włosy, ja tylko się śmiałem. Miałem dowód, że Aleksandra nie ma nic wspólnego z tym morderstwem. I potwierdzenie tego, że ktoś późną nocą, już po mnie, podrzucił ten dowód rzeczowy, żeby pogrążyć dziewczynę. W dodatku nie mógł tego zrobić Gosselin, ponieważ Julia potwierdziła, że wrócił z Caen dopiero w piątek przed obiadem. To prawda, sprawdziłem.
– Do diabła, dlaczego w takim razie nic nie powiedziałeś?
– Bo moje działania były nielegalne, a nie mogłem utracić zaufania Leguenneca. A poza tym wolałem, żeby zabójca, kimkolwiek był, wierzył, że wszystko toczy się zgodnie z jego planem. Chciałem trzymać go na smyczy, ale pozwoliłem, żeby była tak długa, że jej nie spostrzegł, bo wtedy można obserwować, gdzie pojawi się zwierzę, pewne siebie i na pozór wolne.
– Dlaczego Leguennec nie zabrał wozu już w czwartek?
– Stracił sporo czasu. Ale przypomnij sobie, że zyskaliśmy pewność, że to ciało Zofii, dość późno w ciągu dnia.
Najpierw podejrzenie padło na Relivaux. Nie sposób ogarnąć od razu wszystkich szczegółów, wszystko zatrzymać i nadzorować już w pierwszym dniu śledztwa. Jednak Leguennec czuł, że nie działa wystarczająco szybko. Nie jest idiotą. Dlatego nie oskarżył Aleksandry. Nie był pewien tych włosów.
– A Gosselin? – zapytał Łukasz. – Po co prosił pan Leguenneca o aresztowanie go, skoro był pan pewien jego niewinności?
– To to samo. Należało pozwolić, żeby akcja się rozwijała, żeby wydarzenia biegły, prowokując kolejne. I obserwować, jak wykorzysta je morderca. Zabójcy trzeba zostawić swobodę, żeby mógł popełnić błąd. Zauważ, że za pośrednictwem Julii pomogłem Gosselinowi uciec. Nie chciałem, żeby dopadli go za tę starą historię z usiłowaniem gwałtu.
– To on był napastnikiem?
– Z pewnością. Odpowiedź mogłeś wyczytać z oczu Julii. Ale nie zabójcą. A właśnie, święty Mateuszu, czy mógłbyś pójść do Julii i poprosić, żeby zawiadomiła o tym brata?