– Słyszysz mnie? To ja, Marek.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał głuchym głosem Mateusz. – Zimno mi. Zdycham.
– Siedzimy w studni. A gdzie mielibyśmy być?
– Zepchnęła mnie – wybełkotał Mateusz. – Ogłuszyła i zepchnęła, nie zauważyłem nawet, kiedy się do mnie podkradła.
– Wiem – szepnął Marek. – Łukasz nas stąd wyciągnie. Jest na górze.
– Ona wypruje mu flaki – jęczał Mateusz.
– Nie martw się o niego. Na pierwszej linii jest niezrównany. Pij.
– Co to za gówno?
Mateusz mówił ledwie słyszalnym, bełkotliwym głosem.
– To rum do wypieków, Łukasz go kupił. Rozgrzewa cię?
– Ty też się napij. Ta woda paraliżuje.
Marek połknął parę łyków. Owinięty wokół ramienia łańcuch wgryzał mu się w ciało, palił.
Mateusz znowu zamknął oczy. Oddychał, ale to było jedyne, na co mógł się zdobyć jego organizm, Marek gwizdnął i w małym, jaśniejszym od tunelu kręgu pojawiła się głowa Łukasza.
– Łańcuch! – powiedział Marek. – Wciągaj go powoli, ale uważaj, żeby nie opadał! I nie szarp, bo go wypuszczę!
Głos Marka odbijał się potężnym echem, ogłuszając jego samego. Zresztą może w tej studni odrętwiały mu nawet uszy.
Usłyszał szczękanie metalu. To Łukasz rozsupływał węzeł blokujący łańcuch, równocześnie utrzymując jego naprężenie, żeby Marek nie osunął się w głąb studni. Łukasz był doskonały, po prostu świetny. A potem łańcuch zaczął się bardzo wolno unosić.
– Zwijaj go oczko po oczku! – krzyknął Marek. – Mateusz jest ciężki jak tur!
– Utonął? – krzyknął Łukasz.
– Nie! Zwijaj, żołnierzu!
– Nie gadaj o byle gównie! – krzyknął weselej Łukasz.
Marek chwycił Mateusza za spodnie. Mateusz przewiązywał je grubym sznurem, który okazał się w tej sytuacji bardzo praktyczny. To była jedyna zaleta, jaką Marek potrafił przypisać siermiężnemu sznurowi, opasującemu talię Mateusza. Głowa łowcy-zbieracza obijała się czasami o ściany studni, ale na szczęście Marek widział, że są coraz bliżej jaśniejszego kręgu ostatniej cembrowiny. Łukasz wydobył Mateusza na zewnątrz i ułożył go na ziemi. Marek sam wygrzebał się z czarnej otchłani i osunął się na trawę. Uwolnił ramię od łańcucha, krzywiąc się z bólu. Krwawiło.
– Owiń rękę moją marynarką – powiedział Łukasz.
– Nic nie słyszałeś?
– Nic. Twój wuj zaraz tu będzie.
– Nie spieszył się. Walnij Mateusza parę razy po gębie i natrzyj go mocno. Chyba znowu odpłynął.
Leguennec przybiegł do nich pierwszy i natychmiast ukląkł przy Mateuszu. On przynajmniej miał latarkę.
Marek wstał, prostując ramię, ale miał wrażenie, że to kawał bazaltu. Wyszedł naprzeciw sześciu policjantom.
– Jestem pewien, że ukryła się w tym zagajniku – powiedział.
Julię odnaleziono po dziesięciu minutach. Dwaj funkcjonariusze prowadzili ją pod ręce. Sprawiała wrażenie wycieńczonej, była podrapana i posiniaczona.
– Ona… – dyszała Julia – a ja uciekłam.
Marek rzucił się na nią i chwycił za ramię.
– Zamknij się wreszcie – wrzasnął, szarpiąc ją – zaniknij się!
– Wkraczamy? – Leguennec spojrzał pytająco na Vandooslera.
– Nie – szepnął Vandoosler. – Nic się nie stanie, pozwól mu działać. To jego sprawa, jego odkrycie. Ja wprawdzie też coś już podejrzewałem, ale…
– Powinieneś był mi powiedzieć, Vandoosler.
– Nie miałem jeszcze pewności. A mediewiści stosują chyba własne metody. Kiedy Marek zaczyna porządkować myśli, wszystkie zmierzają wprost do celu… Najpierw zbiera wszystko, perły i śmiecie, a potem nagle wie, co jest dobre.
Leguennec patrzył na Marka – drętwego, o bladej jak płótno twarzy, która rysowała się na tle nocnego nieba, o mokrych włosach – ale wciąż zaciskającego na szyi Julii rękę połyskującą sygnetami, szeroką rękę, która zaciskała się i wyglądała naprawdę groźnie.
– A jeżeli mu odbije?
– Nie odbije mu.
Mimo wszystko Leguennec skinął na swoich ludzi, rozkazując im otoczyć Marka i Julię.
– Pójdę zająć się Mateuszem – powiedział. – Cudem wymknął się ze szponów śmierci.
Vandooslerowi przypomniało się, że Leguennec był nie tylko rybakiem, ale także ratownikiem na morzu. Woda zawsze jest wodą.
Marek puścił wreszcie Julię i tylko na nią patrzył. Była odrażająco brzydka, była piękna. Rozbolał go żołądek. Może to od rumu? Teraz kobieta stała bez ruchu. Marek dygotał. Mokre ubranie lepiło mu się do ciała, potęgując zimno. Wolno ogarnął spojrzeniem ogród, szukając Leguenneca wśród stojących w mroku mężczyzn. Dostrzegł go nieco dalej, przy Mateuszu.
– Inspektorze – szepnął, podchodząc do nich – niech pan każe wykopać tamto drzewo. Ona tam jest, wiem o tym.
– Pod drzewem? – zdziwił się Leguennec. – Przecież już tam szukaliśmy.
– Właśnie – powiedział Marek. – Miejsce już przeszukane, miejsce, w które nikt już nie zajrzy… Właśnie tam jest Zofia.
Teraz Marek naprawdę trząsł się jak osika. Odszukał butelkę rumu i dopił resztkę alkoholu. Czuł, że kręci mu się w głowie, marzył, żeby Mateusz rozpalił ogień, ale Mateusz leżał na ziemi, a jego ogarnęła ochota, żeby też się położyć i wrzeszczeć na całe gardło. Otarł czoło mokrym rękawem lewej ręki, która jeszcze się poruszała. Jego prawe ramię zwisało bezwładnie, a po ręce ciekła mu krew.
Podniósł oczy. Wciąż na niego patrzyła. Z całego jej dzieła, które rozsypało się jak domek z kart, pozostało tylko to odrętwiałe ciało i pełen goryczy upór spojrzenia.
Oszołomiony Marek usiadł na trawie. Nie chciał już na nią patrzeć. Żałował, że w ogóle ją zobaczył, że tak długo już patrzył.
Leguennec pomógł Mateuszowi unieść tułów i usiąść.
– Marku… – szepnął Mateusz.
Ten słaby głos wyrwał Marka z odrętwienia. Gdyby Mateusz miał więcej sił, powiedziałby „Mów, Marku”. Na pewno by tak powiedział ten myśliwy-zbieracz. Marek szczękał zębami i wyrzucał z siebie urywane słowa.
– Dompierre – zaczął – nie miał kłopotów z ortografią.
Ze zwieszoną głową, siedząc po turecku, wyrywał całe kępy trawy wokół siebie. Tak samo zachowywał się, siedząc pod bukiem. Rwał trawę i rozrzucał jej źdźbła wokół siebie.
– Napisał Zofia przez „p”, jakby myślał, że śpiewaczka używała innej niż grecka wersji imienia. Myśleliśmy, że wszystko mu się pomieszało przed śmiercią. Ale dla niego musiało to być oczywiste, przecież czytał recenzje ojca, szukając jego zabójcy. On nie napisał Zofia. Pamiętacie, że Z było rozmazane, prawda? On nie napisał Zofia… Marka przebiegł dreszcz. Poczuł, że chrzestny rozbiera go z marynarki, potem z mokrej koszuli. Nie miał siły mu pomóc. Wciąż rwał trawę lewą ręką. Teraz ktoś otulił go szorstkim kocem, który drażnił skórę. To był koc z policyjnego samochodu. Mateusz miał taki sam. Te koce drapały. Ale były ciepłe. Napięcie mięśni zelżało, Marek wtulił się w grubą tkaninę, szczęki przestały mu tak żałośnie dzwonić. Utkwił spojrzenie w trawie, bo instynkt kazał mu unikać jej widoku.