– Ogłaszam alarm! – krzyknął. – Wszyscy do schronu. Sąsiadka zmierza w naszą stronę.
– Jaka sąsiadka?
– Front zachodni. Albo, jeśli wolisz, sąsiadka z prawej. Ta bogata pani w apaszce. Ani słowa więcej. I niech nikt się nie rusza, kiedy zadzwoni do drzwi. Udajemy, że dom jest pusty. Zaraz uprzedzę Mateusza.
Zanim Marek zdążył cokolwiek powiedzieć, Łukasz zbiegał już na pierwsze piętro.
– Mateusz – krzyknął Łukasz, otwierając drzwi. – Alarm! Wszyscy do…
Marek usłyszał, że Łukasz zamilkł w pół słowa. Uśmiechnął się i podążył jego śladem.
– Cholera! – Łukasz odzyskał mowę. – Nie musisz chyba rozbierać się do naga, żeby ustawiać książki w bibliotece! To ci w czymś pomaga? Do diabła, czy nie jest ci zimno?
– Przecież nie jestem nagi, mam na nogach sandały – odparł z powagą Mateusz.
– Dobrze wiesz, że nie chodzi o sandały. A jeżeli już bawi cię odgrywanie roli człowieka z czasów spowitych mrokiem dziejów, to wbij sobie do głowy, że i on nie był tak głupi ani tak prymitywny, żeby biegać na golasa.
Mateusz wzruszył ramionami.
– Wiem o tym równie dobrze jak ty – powiedział. – To nie ma nic wspólnego z człowiekiem prahistorycznym.
– A z kim?
– Ze mną. Ubrania mnie krępują. Duszę się w nich. Tak jest mi dobrze. Jak mam ci to wyjaśnić? Nie rozumiem, w czym ci to przeszkadza, skoro jestem u siebie. Po prostu pukaj przed wejściem. Co się stało? Coś pilnego?
Wydarzenia naglące wykraczały poza sferę pojęć używanych przez Mateusza. Marek wszedł do pokoju i uśmiechnął się.
– „Kiedy wąż ujrzy człowieka nagiego – odezwał się – odczuwa strach i ucieka najszybciej, jak potrafi; kiedy jednak ujrzy człowieka odzianego, atakuje go bez lęku”. Trzynasty wiek.
– Pokonaliśmy parę ładnych lat – mruknął Łukasz.
– Co się stało? – zapytał znowu Mateusz.
– Nic. Łukasz zauważył sąsiadkę z frontu zachodniego, zmierzającą w naszym kierunku. Postanowił, że nie zareagujemy na dźwięk dzwonka.
– Dzwonek jest wciąż zepsuty – powiedział Mateusz.
– Szkoda, że to nie sąsiadka z frontu wschodniego – wtrącił Łukasz. – Bo sąsiadka z frontu wschodniego jest ładna. Czuję, że z frontem wschodnim można by podjąć pertraktacje.
– Skąd wiesz?
– Przeprowadziłem kilka akcji zwiadu taktycznego. Wschód jest bardziej pociągający i przychylniejszy.
– Ale odwiedza nas Zachód. I nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy nie otwierać – przerwał ostro Marek. – Lubię ją, zamieniliśmy któregoś ranka kilka słów. Zresztą dla własnego dobra powinniśmy zjednać sobie sąsiadów. Z przyczyn strategicznych.
– Oczywiście – zgodził się Łukasz – jeśli rozważasz to z punktu widzenia dyplomacji.
– Raczej gościnności. A jeśli wolisz – w kategoriach czysto ludzkich.
– Już puka do drzwi – przerwał Mateusz. – Pójdę jej otworzyć.
– Mateuszu! – syknął Marek, chwytając go za ramię.
– Co? Przecież sam tego chciałeś.
Marek spojrzał na niego, bezradnie rozkładając ręce.
– Jasne. Cholera! – mruknął Mateusz. – Ubranie, trzeba się ubrać.
– Właśnie, Mateuszu. Ubranie bywa konieczne.
Wskoczył w spodnie i sweter, podczas gdy Marek i Łukasz schodzili na dół.
– Przecież tyle razy tłumaczyłem mu, że sandały to za mało – rzucił po drodze Łukasz.
– A ty – mruknął gniewnie Marek – lepiej się zamknij.
– Dobrze wiesz, że nie tak łatwo mi się zamknąć.
– To fakt – przyznał Marek. – Ale tę sprawę zostaw już mnie. Znam tę sąsiadkę i ja otworzę jej drzwi.
– Skąd ją znasz?
– Przecież mówiłem. Rozmawialiśmy. O głupstwie. O drzewie.
– O jakim drzewie?
– O młodym buku.
VII
Wyraźnie skrępowana Zofia siedziała sztywno na krześle, które jej wskazano. Od czasów greckich przywykła do przyjmowania lub odrzucania propozycji spotkań z dziennikarzami i wielbicielami, lecz nie do wpraszania się do ludzi. Już od blisko dwudziestu lat nie pukała do cudzych drzwi ot tak, bez uprzedzenia. Teraz siedziała w obcym pokoju, otoczona przez trzech mężczyzn, i zastanawiała się, co też mogli pomyśleć o tak zaskakującym zachowaniu sąsiadki, która wpada, żeby ich przywitać. Dziś nikt już tak nie postępuje. Dlatego chciała się jak najszybciej wytłumaczyć. Czy jednak mogła z nimi rozmawiać tak, jak to sobie wyobrażała, obserwując ich z okna na drugim piętrze? Kiedy już stanie się z ludźmi twarzą w twarz, wiele się zmienia. Marek pół stał, pół siedział na solidnym, drewnianym stole, krzyżując szczupłe nogi. Był przystojny, a z jego niebrzydkiej twarzy spoglądały na nią spokojne oczy, które jej nie ponaglały. Siedzący przed nią Mateusz także miał ładne rysy twarzy, może za grube usta i zarys podbródka, ale nagradzał to urok jego oczu, niebieskich jak morska woda w bezwietrzny dzień. Łukasz, który krzątał się, wyjmując szklanki i butelki, raz po raz odrzucał do tyłu gęste włosy. Miał twarz dziecka i krawat dorosłego mężczyzny.
Uspokoiła się. Przecież nie przyszłaby tu, gdyby nie ogarnął jej strach!
– Muszę przyznać – zaczęła, biorąc z rąk uśmiechniętego Łukasza szklankę, którą jej podał – że przykro mi, iż panom przeszkadzam, ale szukam kogoś, kto zechciałby wyświadczyć mi przysługę.
Dwie twarze miały wyczekujący wyraz. Teraz musiała już wszystko im wyjaśnić. Ale jak powiedzieć o czymś tak żałosnym? Łukasz wcale nie słuchał. Wychodził i wracał, jakby czuwał nad gotującym się w kuchni daniem, którego przyrządzenie bez reszty skupiało jego uwagę i któremu musiał poświęcić wszystkie siły.
– Chodzi o pewne dziwaczne zdarzenie. Ale potrzebny mi ktoś, kto wyświadczy mi przysługę – powtórzyła Zofia.
– Jakiego rodzaju przysługę? – zapytał łagodnym tonem Marek, jakby chciał jej pomóc.
– Trudno to powiedzieć, a wiem, że i tak przez ostatni miesiąc dużo pracowaliście. Chodzi o wykopanie dołu w moim ogrodzie.
– Brutalna interwencja na froncie zachodnim – szepnął Łukasz.
– Oczywiście – ciągnęła Zofia – zapłacę wam, jeśli się dogadamy. Powiedzmy… trzydzieści tysięcy franków dla was trzech.
– Trzydzieści tysięcy franków? – powtórzył szeptem Marek. – Za wykopanie dołu?
– Wróg podjął próbę przekupstwa – mruknął niemal bezgłośnie Łukasz.
Zofia czuła się skrępowana. Mimo to wydawało jej się, że trafiła pod właściwy adres. I że nie powinna się wycofywać.
– Tak. Trzydzieści tysięcy franków za wykopanie dołu i za milczenie.
– Ależ – wtrącił Marek – proszę pani…