Zostawszy sam na skrzyżowaniu, książę rozejrzał się dokoła, szybko przeszedł przez ulicę, podszedł do oświetlonego okna jednej willi, rozwinął małą kartkę papieru, którą mocno ściskał w prawej dłoni w ciągu całej rozmowy z Iwanem Fiodorowiczem, i przeczytał, z trudem łowiąc słabą smugę światła:
"Jutro o siódmej rano będę na zielonej ławce w parku i będę na Pana czekała. Postanowiłam rozmówić się z Panem w pewnej niezwykle ważnej sprawie, która bezpośrednio dotyczy Pana.
PS. Mam nadzieję, że Pan nikomu nie pokaże tej kartki. Chociaż mi wstyd dawać Panu takie pouczenia, doszłam jednak do wniosku, że Pan wart jest tego, i napisałam — rumieniąc się ze wstydu za Pana i za Pański śmieszny charakter.
PSS. To ta sama zielona ławka, którą Panu niedawno pokazywałam. Wstydziłby się Pan! Musiałam i to dopisać."
Kartka napisana była w pośpiechu i złożona byle jak, najprawdopodobniej przed samym wyjściem Agłai'na taras. Z nieopisanym wzruszeniem, podobnym do strachu, książę znów mocno ścisnął w dłoni kartkę i czym prędzej odskoczył od okna, od światła, jak spłoszony złodziej; ale przy tym ruchu nagle i mocno zderzył się z jakimś jegomościem, który znalazł się tuż za jego plecami.
- Śledzę księcia — powiedział jegomość.
- To pan, panie Keller? — zawołał zdziwiony książę.
- Szukam księcia. Czekałem na pana przed willą Jepan-czynów; oczywiście nie mogłem wejść. Szedłem za panem, dopóki pan szedł z generałem. Jestem do pańskich usług, książę; niech pan dysponuje Kellerem. Gotów jestem ponieść ofiarę i nawet umrzeć, jeśli zajdzie potrzeba.
- Ale... po co?
- Ano, z pewnością nastąpi wyzwanie. Ten porucznik Mołowcow... już ja go znam, to znaczy nie osobiście... on nie ścierpi obrazy. Nas dwóch, to znaczy mnie i Rogożyna, skłonny będzie naturalnie uważać za hołotę, może nawet zasłużenie, więc tylko pan jeden może mu udzielić satysfakcji. Wypadnie księciu za wszystko zapłacić. On się o pana dopytywał, słyszałem; i jutro na pewno jakiś jego przyjaciel zgłosi się do pana, a kto wie, czy już teraz nie czeka. Jeżeli mi pan zrobi ten zaszczyt i wybierze mnie na sekundanta, to za pana gotów jestem nawet zaryzykować głową; po to właśnie księcia szukałem.
- Więc i pan też o pojedynku! — roześmiał się nagle książę ku nadzwyczajnemu zdziwieniu Kellera. Śmiał się do rozpuku. Keller, który dotychczas był prawie jak na szpilkach, dopóki nie dopiął swego ofiarując się na sekundanta, uczuł się niemal obrażony, widząc księcia tak rozweselonego.
- Pan jednak chwycił go za ręce. A osobie szlachetnie urodzonej, i przy ludziach, trudno jest ścierpieć coś podobnego.
- A on mnie pchnął w piersi! — zawołał ze śmiechem książę. — Nie mamy się o co bić! Przeproszę go i basta. Ale jak się bić, to się bić! Niech strzela; chcę nawet, żeby strzelał. Cha, cha! Umiem już teraz nabić pistolet! A pan umie, panie Keller? Trzeba najpierw kupić prochu, do pistoletów, nie mokrego i nie takiego grubego jak ten, co służy do strzelania z armat; potem trzeba nasamprzód włożyć prochu, pakuł skądś tam albo z drzwi obitych wojłokiem i dopiero potem wsadzić kulę, nie zaś kulę przed prochem, bo pistolet nie wystrzeli. Słyszy pan, panie Keller: bo nie wystrzeli. Cha, cha! Czy to nie wspaniały przepis, przyjacielu? Ach, panie Keller, wie pan, zaraz pana uściskam i ucałuję. Cha, cha, cha! Jak to pan wtedy znalazł się tak nagle przy nim? Niechże pan mnie odwiedzi, i to czym prędzej; napijemy się szampana. Strąbimy się na amen! Czy wie pan, że mam w piwnicy u Lebiediewa dwanaście butelek szampana? Lebiediew sprzedał mi je "okazyjnie" przed trzema dniami, zaraz nazajutrz, jak się do niego sprowadziłem; kupiłem wszystko, co miał! Zaproszę całą paczkę! Ma pan zamiar spać dzisiejszej nocy?
- Jak zwykle, książę.
- No, to przyjemnych marzeń. Cha, cha!
Książę przeszedł przez drogę i zniknął w parku, zostawiwszy zamyślonego i trochę tym wszystkim zaskoczonego Kellera. Dymisjonowany porucznik nie widywał jeszcze księcia w takim dziwnym nastroju, a nawet nie mógł sobie tego w ogóle wyobrazić.
"Pewnie ma gorączkę, bo to nerwowy człowiek i to wszystko na niego podziałało, ale chyba nie stchórzy. Tacy nigdy nie tchórzą, dalibóg! — rozmyślał Keller. — Hm, szampan! To jednak ciekawa wiadomość. Dwanaście buteleczek, proszę łaskawego pana, czyli cały tuzinek; niezła, można powiedzieć, bateria. A gotów jestem się założyć, że Lebiediew przyjął od kogoś ten szampan w zastaw. Hm... ten książę jest jednak dość miły; doprawdy, lubię takich; ale szkoda czasu i... jeżeli już mamy szampana, pora obecna jest najstosowniejsza..."
Że książę był jak w gorączce, to niewątpliwie była prawda.
Długo włóczył się po ciemnym parku, aż wreszcie spostrzegł, że chodzi wciąż po tej samej alei. W pamięci jego zostało wspomnienie, że tą aleją przeszedł już, licząc od ławki do jednego starego drzewa, wysokiego i okazałego, jakieś sto kroków, pewnie ze trzydzieści albo czterdzieści razy tam i z powrotem. Przypomnieć sobie to, o czym myślał w ciągu tej chyba całej godziny w parku, nie mógłby w żaden sposób, gdyby nawet chciał. Przyłapał się zresztą na pewnej myśli, od której zatoczył się nagle ze śmiechu; chociaż do śmiechu nie było powodu, miał jednak ciągle ochotę śmiać się. Wyobraził sobie, że przypuszczenie o pojedynku mogło powstać nie tylko w głowie Kellera i że wobec tego cała ta historia o nabijaniu pistoletu mogła być nieprzypadkowa... "Ba! — zatrzymał się .nagle, olśniony inną znowu myślą: — zeszła na taras wtedy, gdy siedziałem w kącie, i okropnie była zdziwiona, że mię tam znalazła, i — tak się śmiała... zaczęła mówić o herbacie; a przecież wtedy miała już w ręku kartkę, musiała zatem wiedzieć, że siedzę na tarasie, dlaczego się więc dziwiła? Cha, cha, cha!"
Szybkim ruchem wyciągnął kartkę z kieszeni i pocałował ją, ale natychmiast zatrzymał się i zamyślił.
"Jakie to dziwne! Jakie to dziwne!" — rzekł po chwili z pewnym nawet smutkiem: kiedy doznawał wielkiej radości, zawsze robiło mu się przy tym smutno; sam nie wiedział dlaczego. Uważnie rozejrzał się dokoła i zdziwił się, że zaszedł tutaj. Był bardzo zmęczony, podszedł do ławki i usiadł. Dokoła było nadzwyczaj cicho. Muzyka przy dworcu już się skończyła. W parku nie było zapewne nikogo; oczywiście musiało to być co najmniej pół do dwunastej. Noc była spokojna, ciepła, jasna — petersburska noc z początków czerwca, ale w gęstym, cienistym parku, w alei, gdzie się znajdował, panowała już prawie zupełna ciemność.