- Jeżeli ja... — zaczai, co chwila przerywając i przeskakując z tematu na temat — tak jestem panu wdzięczny i tak wobec pana zawiniłem... ja... pan widzi... — znowu pokazał na pokój — w obecnej chwili znajduję się w takiej sytuacji...
- O — powiedziałem — nie ma co patrzeć; wiadoma rzecz; pan pewnie stracił posadę i przyjechał wyjaśnić sprawę, żeby znowu znaleźć sobie miejsce?
- Skąd... pan to wie? — spytał ze zdziwieniem.
- Widać to od pierwszego spojrzenia — odpowiedziałem mimo woli z pewną ironią. — Tu wiele osób przyjeżdża z prowincji, mając jakąś nadzieję; biegają po mieście i tak właśnie mieszkają.
Medyk zaczął nagle mówić z zapałem, drżącymi ustami; począł się skarżyć, jął opowiadać i, muszę wyznać, porwał mnie; przesiedziałem u niego prawie godzinę. Opowiedział mi całą swoją historię, zresztą dość pospolitą. Był lekarzem w mieście gubernialnym, miał rządową posadę, ale raptem zaczęły się jakieś intrygi, do których wmieszano nawet jego żonę. Duma go uniosła, zachował się zbyt porywczo; w zarządzie gubernialnym nastąpiły zmiany na korzyść jego przeciwników; zaczęto pod nim kopać dołki, składać na niego skargi; stracił posadę i za ostatnie pieniądze wyjechał do Petersburga, żeby wyjaśnić swoją sprawę; w Petersburgu, jak to zwykle bywa, długi czas nie chciano go wysłuchać, potem wysłuchano, potem dano odpowiedź odmowną, potem zaczęto łudzić obietnicami, potem okazano surowość, potem kazano mu napisać jakieś nowe wyjaśnienie, potem nie przyjęto tego, co napisał, kazano złożyć podanie — słowem, biedak latał już za swoją sprawą piąty miesiąc, wszystko przejadł; ostatnie łaszki żonine były zastawione, a tymczasem urodziło się dziecko i... i... "dziś nadeszła ostateczna odpowiedź odmowna na złożone podanie, chleba już prawie nie mamy, nic nie mamy, żona po połogu. Ja... ja..."
Zerwał się z krzesła i odwrócił się do mnie plecami. Żona jego płakała w kącie, dziecko znów zaczęło kwilić. Wyjąłem notes i zacząłem w nim pisać. Kiedy skończyłem, wstałem, a on stał przede mną i patrzył z bojażliwą ciekawością.
- Zapisałem sobie pańskie nazwisko — powiedziałem mu- no i wszystkie inne dane: miejsce służby, nazwisko pańskiego gubernatora, daty, miesiące. Mam pewnego kolegę, jeszcze ze szkoły, nazywa się Bachmutow; a stryj jego, Piotr Matwiejewicz Bachmutow, rzeczywisty radca stanu, jest dyrektorem...
- Piotr Matwiejewicz Bachmutow! — zawołał medyk, niemal drgnąwszy. — Ależ właśnie od niego prawie wszystko zależy!
Rzeczywiście w historii mojego medyka i w jej zakończeniu, do którego mimo woli się przyczyniłem, wszystko się tak złożyło i udało załatwić, jakby umyślnie było do tego przygotowane, zupełnie jak w powieści. Powiedziałem tym biednym ludziom, żeby nie pokładali we mnie żadnych nadziei, że sam jestem biednym gimnazjalistą (umyślnie przesadziłem w poniżeniu siebie, gdyż dawno ukończyłem szkołę i nie jestem uczniem) i że mojego nazwiska nie mają się co dowiadywać, ale że pójdę zaraz na Wyspę Wasiliewską do mojego kolegi Bachmutowa, a ponieważ wiem na pewno, że jego stryj, rzeczywisty radca stanu, kawaler, bezdzietny, po prostu uwielbia swojego bratanka i kocha go bezgranicznie, widząc w nim ostatnią latorośl swojego rodu, więc "nie jest wykluczone, że mój kolega będzie mógł coś niecoś zrobić dla pana, i dla mnie oczywiście, u swojego stryja..."
- Gdyby mi tylko pozwolono złożyć wyjaśnienia jego ekscelencji! Gdybym tylko dostąpił zaszczytu wytłumaczenia mu sprawy osobiście! — zawołał drżąc jak w gorączce, z błyszczącymi oczami. Tak właśnie powiedział: gdybym dostąpił. Powtórzywszy jeszcze raz, że z tych zabiegów na pewno nic nie wyjdzie i wszystko okaże się bzdurą, dodałem, że jeżeli jutro rano nie przyjdę do nich, to znaczy, że sprawa skończona i nie mają już na co czekać. Odprowadzili mię do drzwi z ukłonami; prawie odchodzili od zmysłów z radości. Nigdy nie zapomnę wyrazu ich twarzy. Wziąłem dorożkę i natychmiast pojechałem na Wyspę Wasiliewską.
Z tym Bachmutowem w gimnazjum w ciągu długich lat byłem bez ustanku na stopie wojennej. Uchodził on u nas za arystokratę, a przynajmniej ja go tak nazywałem: pięknie się ubierał, przyjeżdżał do szkoły własnymi końmi, wcale nie zadzierał nosa, zawsze był niezwykle koleżeński, nadzwyczaj wesoły i nawet czasem bardzo dowcipny, chociaż nie odznaczał się jakimiś wybitnymi zdolnościami, mimo że był zawsze pierwszym uczniem w klasie; ja natomiast nigdy w niczym nie celowałem. Wszyscy koledzy go lubili prócz mnie jednego. Kilka razy w ciągu szkolnych lat zbliżał się do mnie; ale ja za każdym razem z ponurą irytacją odwracałem się od niego. Teraz nie widziałem go już chyba z rok; chodził na uniwersytet. Kiedy około dziewiątej wieczorem wszedłem do niego (z wielkimi ceremoniami: zaanonsował mię loka)), przyjął mnie najpierw ze zdziwieniem, wcale nie uprzejmie, ale zaraz poweselał i, patrząc na mnie, nagle wybuchnął śmiechem.
- Skądże to panu przyszło do głowy, żeby przyjść do mnie, panie Tierientiew? — zawołał ze swoją zwykłą sympatyczną nonszalancją, niekiedy zbyt zuchwałą, ale nigdy nie obraźliwą, którą tak w nim lubiłem i za którą tak go nienawidziłem. — Ale cóż to — krzyknął raptem, przestraszony — pan jest chory!
Kaszel znowu mnie zaczął męczyć, upadłem na krzesło i z trudem złapałem oddech.
- Nic wielkiego, mam suchoty — powiedziałem — a przyszedłem do pana z prośbą.
Usiadł zdziwiony, a ja od razu przedstawiłem mu całą historię doktora i wyjaśniłem, że przy swoim nadzwyczajnym wpływie na stryja mógłby może coś w tej sprawie zrobić.
- Zrobię, na pewno zrobię, zaraz jutro przypuszczę atak do stryja; nawet rad jestem, że pan mi to wszystko tak ładnie opowiedział... Ale skąd panu jednak przyszło na myśl zwrócić się do mnie?
- Od pańskiego stryja tak wiele tu zależy, a przy tym i ja, i pan, panie Bachmutow, zawsze byliśmy wrogami, ponieważ zaś jest pan człowiekiem szlachetnym, więc pomyślałem sobie, że wrogowi pan nie odmówi — dodałem z ironią.
- To tak jakby Napoleon zwrócił się do Anglii! — zawołał ze śmiechem. — Zrobię, zrobię! Nawet zaraz pójdę, jeżeli można! — dodał pośpiesznie, widząc, że z poważnym i surowym wyrazem twarzy wstaję z krzesła.
I rzeczywiście, sprawa ta całkiem nieoczekiwanie została załatwiona jak nie można lepiej. Po upływie półtora miesiąca nasz medyk otrzymał znów posadę, w innej guberni, dostał pieniądze na podróż, nawet gratyfikację. Podejrzewam, że Bachmutow, który ogromnie szybko przyzwyczaił się do nich chodzić (podczas gdy ja od tego czasu umyślnie przestałem ich odwiedzać i przyjmowałem doktora u siebie prawie oschle) — że Bachmutow, jak podejrzewam, skłonił nawet doktora do przyjęcia od niego pożyczki. Z Bachmutowem w ciągu tych sześciu tygodni widziałem się dwa razy, a trzeci raz spotkaliśmy się, kiedy żegnaliśmy doktora. Ucztę pożegnalną Bachmutow urządził u siebie w domu w formie obiadu z szampanem; na obiedzie była też obecna żona doktora, ale wkrótce odjechała do dziecka. Było to na początku maja, wieczór był jasny, olbrzymia kula słońca pogrążała się w zatokę. Bachmutow odprowadził mię do domu; poszliśmy przez most Mikołajewski; obaj mieliśmy trochę w czubie. Bachmutow mówił, że cieszy się, iż sprawa ta została tak pomyślnie załatwiona, dziękował mi za coś, tłumaczył, jak mu jest przyjemnie teraz po spełnieniu dobrego uczynku, zapewniał, że cała zasługa jest po mojej stronie i że daremnie głoszą teraz niektórzy, iż poszczególne dobre uczynki nic nie znaczą. Mnie też okropnie zachciało się porozmawiać.
- Kto zaprzecza znaczeniu "jałmużny" ofiarowanej przez jednostkę — zacząłem — ten czyni zamach na naturę człowieka i pogardza jego osobistą godnością. Ale organizacja "zbiorowej jałmużny" i zagadnienie wolności osobistej to dwa różne, aczkolwiek nie wyłączające się nawzajem problemy. Dobro czynione przez jednostkę pozostanie zawsze, gdyż stanowi ono potrzebę ludzkiej osobowości, żywą potrzebę wpływania jednej osobowości na drugą. W Moskwie mieszkał pewien starzec, pewien "generał", to znaczy rzeczywisty radca stanu o niemieckim nazwisku[64]; całe życie włóczył się po więzieniach i rozmawiał z przestępcami; każda partia zesłańców idących etapem na Sybir wiedziała już, że na Wzgórzach Worobiowych odwiedzi ją "staruszek generał". Spełniał swoje czynności nadzwyczaj poważnie i nabożnie; zjawiał się, chodził pomiędzy szeregami zesłańców, którzy go otaczali, zatrzymywał się przed każdym, każdego wypytywał o jego potrzeby, nauk moralnych nie udzielał prawie nigdy nikomu, nazywał ich wszystkich pieszczotliwie "kochanymi chłopaczkami". Dawał im pieniądze, przysyłał niezbędne rzeczy — onuce, owijacze, płótno, przynosił czasem nabożne książeczki i rozdawał wszystkim umiejącym czytać, w zupełnym przekonaniu, że oni będą je czytali w drodze i ten, co umie czytać, przeczyta temu, co nie umie. O przestępstwa rzadko pytał, co najwyżej słuchał, gdy przestępca sam zaczynał mówić. Wszystkich przestępców traktował jednakowo, różnicy między nimi nie robił. Rozmawiał z nimi jak z braćmi, a i oni zaczęli go wreszcie uważać za ojca. Jeśli spostrzegał jakąś zesłaną kobietę z dzieckiem na ręku, podchodził, pieścił dziecko i przty-kał palcami, żeby dziecko się śmiało. Tak czynił przez wiele lat, do samej śmierci; doszło do tego, że znali go ludzie w całej Rosji i na całej Syberii, to znaczy wszyscy przestępcy. Opowiadał mi pewien były zesłaniec syberyjski, że sam kiedyś był świadkiem, jak najzatwardzialsi zbrodniarze wspominali generała, a tymczasem generał, odwiedzając partię, rzadko kiedy mógł rozdać więcej niż po dwadzieścia kopiejek na osobę. Co prawda, wspominali go nie z jakimś tam wielkim zapałem albo nazbyt serio. Ten lub ów "nieszczęśliwiec"[65], który zamordował ze dwanaście osób, zarżnął ze sześcioro dzieci, ot tak sobie, dla rozrywki (bo i tacy podobno bywali), raptem ni stąd, ni zowąd w pewnej chwili, i to może tylko raz na dwadzieścia lat, westchnie i powie: "A co tam porabia nasz staruszek generał, czy jeszcze żyje?" Przy tym może nawet się uśmiechnie — i na tym koniec. A skąd pan wie, jakie ziarno zostało posiane w jego duszy na wieczne czasy przez tego "staruszka generała", którego zbrodniarz nie zapomniał przez dwadzieścia lat? Skąd pan może wiedzieć, panie Bachmutow, jaką doniosłą rolę odegra to pozyskanie jednej jednostki przez drugą w losach tej pozyskanej jednostki?... W tym jest przecież całe życie i niezliczone mnóstwo ukrytych przed naszym wzrokiem rozgałęzień. Najlepszy szachista, najtrafniej przewidujący, może obliczyć zaledwie kilka przypuszczalnych posunięć; o pewnym szachiście francuskim, który potrafił przewidzieć dziesięć następnych posunięć, pisano jak o jakimś fenomenie. Ale ileż tu jest posunięć, ile nie znanych nam kombinacji? Rzucając swoje ziarno, rzucając swoją "jałmużnę", swój dobry uczynek w jakiejkolwiek formie człowiek daje z siebie cząstkę swojej osobowości i wchłania w siebie cząstkę innej; i obie jak gdyby się łączą; jeszcze trochę uwagi i człowiek zostaje już wynagrodzony wiedzą, najbardziej niespodzianymi odkryciami. Zaczyna w końcu oczywiście patrzeć na swoje dzieło jak na naukę; wchłonie ona w siebie całe jego życie i może mu to życie bez reszty wypełnić. Z drugiej strony, wszystkie myśli człowieka, wszystkie rzucone przez niego, a może już nawet zapomniane ziarna, staną się ciałem i wzrosną; ten, co od niego otrzymał, przekaże innemu. I skąd pan wie, jaki udział, jako darczyńca, będzie pan miał w przyszłym rozwiązaniu losów ludzkości? Jeżeli zaś wiedza i całe życie, wypełnione tą pracą, wyniosą pana wreszcie na taką wyżynę, że będzie pan mógł rzucić olbrzymi posiew, zostawić światu w spuściźnie olbrzymią myśl, to... I tak dalej, dużo wtedy mówiłem.
64
Mowa tu o Fiodorze Pietrowiczu Haassie (1780-1853), starszym lekarzu moskiewskich szpitali więziennych, znanym z dobroci dla więźniów i bardzo popularnym wśród ludności.
65
W oryg. niesczastnyj. Lud rosyjski tak nazywał więźniów i skazańców. Powszechnie okazywano im życzliwość i współczucie.