- I pomyśleć przy tym, że panu właśnie odmówiono życia ! — jakby zwracając się do kogoś z gwałtownym wyrzutem, zawołał Bachmutow.
W tej chwili staliśmy na moście, oparłszy się o balustradę, i patrzyliśmy na Newę.
- A czy wie pan, co mi przyszło do głowy ? — powiedziałem, jeszcze bardziej nachyliwszy się nad balustradą.
- Czyżby pan chciał się rzucić do wody?! — zawołał Bachmutow, niemal przerażony. Może z twarzy mojej wyczytał tę myśl.
- Nie, na razie tylko pewne rozumowanie, a mianowicie: oto zostały mi teraz jakieś dwa, trzy miesiące życia, może cztery; ale kiedy na przykład zostaną tylko dwa miesiące i gdybym wówczas bardzo zapragnął spełnić jaki dobry uczynek, który by wymagał pracy, biegania i zachodów podobnie jak sprawa naszego doktora, to wówczas musiałbym chyba zaniechać tego uczynku z powodu krótkiego czasu, który mi do końca życia pozostał, i wynaleźć sobie inny "dobry uczynek", drobniejszy, w granicach moich możliwości. (Jeżeli już tak mię będzie ciągnęło do spełniania dobrych uczynków.) Przyzna pan, że to zabawna myśl!
Biedny Bachmutow bardzo się o mnie niepokoił; odprowadził mię do samego domu i był tak delikatny, że nawet nie próbował mię pocieszać i prawie cały czas milczał. Żegnając się ze mną, gorąco uścisnął mi rękę i prosił, abym mu pozwolił, by mnie odwiedzał. Odrzekłem mu, że jeżeli będzie przychodził do mnie jako "pocieszyciel" (bo nawet gdyby milczał, zawsze jednak występowałby w roli pocieszyciela, jak mu to wytłumaczyłem), to przecież będzie mi siłą rzeczy za każdym razem przypominał o śmierci. Wzruszył ramionami, ale przyznał mi słuszność; rozstaliśmy się dosyć grzecznie, czego się nawet nie spodziewałem.
Jednak tego wieczoru i tej nocy rzucone zostało ziarno mojego "ostatniego przekonania". Chciwie uczepiłem się tej nowej myśli, chciwie analizowałem ją we wszystkich jej załamaniach, we wszystkich jej odmianach (całą noc nie spałem), a im bardziej w niej się zagłębiałem, im bardziej wchłaniałem ją w siebie, tym większego doznawałem lęku. Wreszcie ogarnął mnie okropny strach i nie opuszczał mię w ciągu następnych dni. Niekiedy, myśląc o tym bezustannym moim strachu, drętwiałem z powodu nowej grozy: przecież po tym strachu mogłem sądzić, że "ostatnie przekonanie" zbyt się we mnie rozparło i nieuchronnie doprowadzi do jakiegoś rozstrzygnięcia. Ale do tego rozstrzygnięcia brakło mi stanowczości. W trzy tygodnie potem wszystko było skończone, zjawiła się stanowczość, ale wskutek nader dziwnej okoliczności.
Tu w wyjaśnieniu swoim odnotowuję wszystkie te cyfry i daty. Oczywiście będzie mi wszystko jedno, ale teraz (a może nawet tylko w tej chwili) pragnę, aby ci, którzy będą wydawali sąd o moim postępku, mogli widzieć jasno, z jakiego łańcucha logicznych wniosków wynikło moje "ostatnie przekonanie". Napisałem nieco wyżej, iż ostateczna decyzja, której mi brakowało do zrealizowania mojego "ostatniego poglądu", powstaia we mnie, zdaje się, całkiem nie z logicznego rozumowania, ale wskutek jakiegoś dziwnego impulsu, wskutek pewnej dziwnej okoliczności, wcale może nie mającej związku z biegiem sprawy. Jakieś dziesięć dni temu wstąpił do mnie Rogożyn w pewnej sprawie, o której tutaj nie ma się co rozwodzić. Nigdy nie widziałem przedtem Rogożyna, ale słyszałem o nim bardzo dużo. Udzieliłem mu wszelkich potrzebnych informacji, a ponieważ przyszedł tylko po te informacje, więc na tym by się między nami skończyło. Ale że zbyt mię zainteresował i przez cały ten dzień znajdowałem się pod wpływem dziwnych myśli, więc postanowiłem iść do niego nazajutrz z rewizytą. Rogożyn był mi najwidoczniej nierad i nawet dość "delikatnie" dał mi do zrozumienia, że nie mamy po co podtrzymywać naszej znajomości; mimo to jednak spędziłem z nim bardzo zajmującą godzinę, tak samo zapewne jak i on. Między nami był taki kontrast, że nie mogliśmy go obaj nie spostrzec, zwłaszcza ja: byłem człowiekiem, którego dni były już policzone, on zaś — żył pełnią życia, bezpośrednio je chłonąc, żył chwilą bieżącą, nie kłopocząc się o żadne "ostatnie wnioski", cyfry albo jakiekolwiek inne rzeczy, nie wiążące się z tym, na punkcie czego... no, że tak powiem, na punkcie czego miał po prostu bzika; niech mi pan Rogożyn wybaczy to wyrażenie jako marnemu literatowi, który nie umie wyrazić swojej myśli. Pomimo całej jego nieuprzejmości wydało mi się, że jest człowiekiem rozumnym i pojętnym, chociaż mało rzeczy postronnych go interesuje. Nie wspominałem mu o swoim "ostatnim przekonaniu", ale dlaczegoś odniosłem wrażenie, że je odgadł, słuchając mnie. Przemilczał to; jest okropnie małomówny. Napomknąłem mu wychodząc, że pomimo wszelkich różnic między nami, pomimo wszelkich przeciwieństw — les extrémités se touchent [krańcowości stykają się z sobą] (przetłumaczyłem mu to po rosyjsku), więc i on może nie jest taki daleki od mojego "ostatniego poglądu", jak się wydaje. Odpowiedział mi na to posępnym i kwaśnym grymasem, wstał, sam odnalazł moją czapkę, robiąc przy tym taką minę, jakbym to ja chciał wyjść, i najprościej w świecie wyprowadził mię ze swojego ponurego domu pod pretekstem, że niby spełnia obowiązek grzeczności. Uderzył mię wygląd jego domostwa; dom podobny jest do cmentarza, ale jemu najwidoczniej się podoba, co zresztą łatwo zrozumieć: takie pełne, intensywne życie, jakim on żyje, zanadto go pochłania, aby mu potrzebne było jeszcze specjalne otoczenie.