Ta wizyta u Rogożyna bardzo mię zmęczyła. A przy tym już od samego rana czułem się niezbyt dobrze; pod wieczór okropnie osłabłem i położyłem się na łóżku, a chwilami odczuwałem silną gorączkę i nawet bredziłem. Kola siedział przy mnie do jedenastej. Pamiętam jednak wszystko, o czym on mówił i o czym myśmy mówili. Ale kiedy czasem oczy mi się przymykały, ukazywał mi się Iwan Fomicz, który niby to otrzymywał miliony. Wciąż nie wiedział, gdzie je podziać, łamał sobie nad tym głowę, drżał ze strachu, żeby mu ich nie ukradziono, aż wreszcie postanowił zakopać je w ziemi. Poradziłem mu na koniec, żeby zamiast bezużytecznie zakopywać w ziemi taką masę złota, ulał z tej całej masy złotą trumienkę dla "zamrożonego" dziecka i aby w tym celu dziecko ekshumował. Tę moją drwinę Surikow przyjął niby to ze łzami wdzięczności i od razu przystąpił do wykonania planu. Ja niby plunąłem i odszedłem od niego. Kola upewniał mię, kiedy się zupełnie ocknąłem, że wcale nie spałem i że przez cały ten czas rozmawiałem z nim o Surikowie. Chwilami czułem się nadzwyczaj przygnębiony i niespokojny, toteż Kola odszedł pełen niepokoju. Kiedy wstałem, żeby zamknąć za nim drzwi na klucz, przypomniał mi się nagle obraz, który widziałem u Rogożyna w jednej z najmroczniejszych sal jego domu, nad drzwiami. Sam mi go pokazał mimochodem; zdaje się, że stałem przed tym obrazem z pięć minut. Nie było w nim nic ładnego pod względem artystycznym, ale wzbudził we mnie jakiś dziwny niepokój.
Obraz przedstawiał Chrystusa, który dopiero co został zdjęty z krzyża. Wydaje mi się, że malarze przyzwyczaili się malować Chrystusa i na krzyżu, i zdjętego z krzyża, lecz zawsze z odcieniem niezwykłej piękności w obliczu; piękność tę starają się zachować nawet w najstraszniejszych męczarniach. Na tym zaś obrazie u Rogożyna nie ma nawet śladu piękności, jest to najzwyklejszy trup człowieka, który jeszcze przed przybiciem go do krzyża zniósł nieskończone męki, rany, tortury, bicie przez strażników, bicie przez tłum, kiedy dźwigał na sobie krzyż i upadał pod jego brzemieniem, wreszcie mękę ukrzyżowania trwającą sześć godzin (przynajmniej według moich obliczeń). Prawda, że jest to twarz człowieka dopiero co zdjętego z krzyża, to znaczy twarz, która zachowała w sobie bardzo dużo życia, ciepła; nic jeszcze nie zdążyło zesztywnieć, więc w obliczu zmarłego przebija nawet cierpienie, jak gdyby jeszcze teraz przez Niego odczuwane (artysta bardzo dobrze to uchwycił); ale za to sama twarz nie została bynajmniej oszczędzona; jest tu tylko natura i naprawdę taki powinien być trup człowieka po tylu mękach, kimkolwiek byłby ten człowiek. Wiem, że kościół chrześcijański ustalił jeszcze w pierwszych wiekach, że Chrystus cierpiał nie w przenośni, ale w rzeczywistości, i że jak z tego wynika, ciało Jego podlegało na krzyżu prawom przyrody zupełnie i bez reszty. Na obrazie twarz ta jest okropnie pobita, spuchnięta, pokryta straszliwymi, nabrzmiałymi, skrwawionymi sińcami, oczy otwarte, źrenice skrzywione; wielkie, odsłonięte białka oczu świecą jakimś martwym, szklanym odblaskiem. Dziwna rzecz — kiedy się patrzy na tego trupa, na tego zamęczonego na śmierć człowieka, przychodzi na myśl pewne osobliwe i ciekawe pytanie: jeżeli takiego właśnie trupa (a na pewno musiał być właśnie taki) widzieli wszyscy Jego uczniowie, Jego główni przyszli apostołowie, widziały kobiety chodzące za Nim i stojące pod krzyżem, wszyscy, co wierzyli w Niego i ubóstwiali Go, to jakim sposobem mogli uwierzyć, patrząc na takiego trupa, że ten męczennik zmartwychwstanie? Tu mimo woli nasuwa się pojęcie, że jeżeli śmierć jest tak okropna i prawa natury tak silne, to jak je można przezwyciężyć? Jak je przemóc, jeżeli ich nie przezwyciężył teraz nawet Ten, który za życia Swego zwyciężał przyrodę, któremu ona ulegała, który zawołał: "Thalita kurni!" — i dzieweczka wstała, "Łazarzu, wstań!" — i zmarły wyszedł z grobu? Patrzącemu na ten obraz przyroda wydaje się jakąś olbrzymią nieubłaganą i niemą bestią albo, właściwiej mówiąc, o wiele właściwiej, chociaż bardzo dziwnie — jakąś ogromną maszyną najnowszej konstrukcji, która bezmyślnie schwytała w swoje tryby, zmiażdżyła i wchłonęła w siebie, niema i obojętna, wielką i nieocenioną Istotę — taką Istotę, która sama jedna warta była całej przyrody i wszystkich jej praw, warta była całej ziemi, stworzonej, być może, jedynie po to, aby się na niej zjawiła taka Istota! Obraz ten właśnie jak gdyby wyraża owo pojęcie o mrocznej, zuchwałej i bezmyślnie wiekuistej sile, której wszystko podlega; i to pojęcie mimo woli udziela się każdemu, kto patrzy na obraz. Ci ludzie, którzy otaczali zmarłego, a których wcale nie ma tutaj na obrazie, musieli odczuć straszliwy niepokój i zwątpienie tego wieczoru, kiedy runęły naraz wszystkie ich nadzieje i niemal wygasła ich wiara. Musieli rozejść się w okropnym strachu, choć każdy z nich unosił z sobą ogromną myśl, która już nigdy nie mogła być im wydarta. I gdyby sam nauczyciel mógł był ujrzeć ten swój obraz w przeddzień stracenia, to czy tak samo wstąpiłby na krzyż i tak samo umarłby jak teraz? Pytanie to również mimo woli nasuwa się każdemu, kto patrzy na obraz.
Wszystko to majaczyło się i mnie, urywkami, może istotnie podczas maligny, chwilami nawet w obrazach, w ciągu całej godziny po odejściu Koli. Czy może się przywidzieć jako postać to, co nie ma postaci? Ale mnie się jakby wydawało chwilami, że widzę w jakiejś dziwnej i nieprawdopodobnej formie tę nieskończoną siłę, tę głuchą, ciemną i niemą istotę. Pamiętam, że ktoś jak gdyby poprowadził mnie z sobą, ze świecą w rękach, pokazał mi jakąś olbrzymią i obrzydliwą tarantulę i jął zapewniać, że to jest właśnie ta ciemna, głucha i wszechwładna istota, i śmiał się z mojego oburzenia. W moim pokoju przed obrazem zapala się zawsze na noc lampkę — światło jest blade i nikłe, wszystko jednak można przy nim rozpoznać, a pod samą lampką można nawet czytać. Sądzę, że już było po dwunastej; nie spałem wcale i leżałem z otwartymi oczami; wtem otworzyły się drzwi mojego pokoju i wszedł Rogożyn.
Wszedł, zamknął drzwi, w milczeniu popatrzył na mnie i cicho przeszedł przez pokój do krzesła w rogu, które stoi prawie pod samą lampką. Bardzo się zdziwiłem i patrzyłem wyczekująco; Rogożyn oparł się łokciami o stolik i zaczął przyglądać mi się w milczeniu. Tak upłynęły dwie czy trzy minuty, i pamiętam, że milczenie jego bardzo mię rozzłościło i dotknęło. Dlaczegóż on nie chce mówić? To, że przyszedł tak późno, wydało mi się oczywiście dziwne, ale pamiętam, że ta okoliczność nie wprawiłaby mnie bynajmniej w Bóg wie jakie zdumienie. Nawet przeciwnie: chociaż z rana nie wyraziłem mu jasno swojej myśli, wiem jednak, że ją zrozumiał; a myśl ta była tego rodzaju, że z powodu niej można było oczywiście przyjść, by porozmawiać jeszcze raz, chociażby nawet bardzo późno. Przypuszczałem więc, że po to właśnie przyszedł. Rano rozstaliśmy się w nastroju dosyć nieprzyjaznym i pamiętam nawet, że ze dwa razy popatrzył na mnie bardzo drwiąco. Tę samą drwinę wyczytałem teraz w jego wzroku i ona to mię dotknęła. Co do tego zaś, że to jest rzeczywiście Rogożyn we własnej osobie, a nie widmo, nie halucynacje, nie miałem początkowo żadnych wątpliwości. Nawet przez myśl mi to nie przeszło.