Nagle Hipolit szybko zerwał się z miejsca, jakby go kto zdmuchnął z krzesła.
- Wzeszło słońce! — zawołał, zobaczywszy błyszczące wierzchołki drzew i pokazał je księciu jak jaki cud. — Wzeszło.
- A pan myślał, że nie wzejdzie, co? — zauważył Fer-dyszczenko.
- Znowu będzie nas prażyło przez cały dzień — niedbale i ze złością mamrotał Gania, trzymając w rękach kapelusz, przeciągając się i ziewając — zanosi się co najmniej na miesiąc takiej posuchy!... Idziemy, Pticyn?
Hipolit słuchał ze zdziwieniem dochodzącym do osłupienia; raptem straszliwie zbladł i zatrząsł się cały.
- Pan bardzo nieudolnie udaje obojętnego, aby mnie obrazić — zwrócił się do Gani patrząc mu prosto w oczy — pan jest niegodziwy!
- No, to już niesłychane, żeby się tak obnażać! ryknął Ferdyszczenko. — Co za fenomenalna bezsilność!
- Po prostu głupiec — powiedział Gania. Hipolit trochę się opanował.
- Rozumiem, proszę panów — zaczął, wciąż drżąc i zacinając się na każdym słowie — że mogłem sobie zasłużyć na waszą osobistą zemstę i... żałuję, że was umęczyłem tymi bredniami (wskazał na rękopis), a zresztą żałuje, że was na dobre nie zamęczyłem... (uśmiechnął się dosyć głupkowato) — umęczyłem, Eugeniuszu Pawłowiczu? — przyskoczył nagle do niego z pytaniem. — Umęczyłem czy nie? Niech pan powie!
- Trochę to było rozwlekłe, a zresztą...
- Niech pan mówi wszystko! Niech pan chociaż raz w swoim życiu nie kłamie! — trząsł się i rozkazywał Hipolit.
- O, mnie jest najzupełniej wszystko jedno! Niech pan będzie łaskaw, proszę pana, zostawić mnie w spokoju — odwrócił się od niego ze wstrętem Eugeniusz Pawłowicz.
- Dobranoc panu — podszedł do księcia Pticyn.
- Ależ on się zaraz zastrzeli, co wy robicie! Spójrzcie na niego! — wykrzyknęła Wiera i w okropnym przerażeniu rzuciła się do Hipolita, a nawet chwyciła go za ręce. — Przecież powiedział, że zastrzeli się o wschodzie słońca, no i co wy robicie!
- Nie zastrzeli się — złośliwie wymamrotało kilka głosów, wśród nich Gania.
- Panowie, strzeżcie się! — krzyknął Kola, również chwyciwszy Hipolita za rękę. — Spójrzcie tylko na niego! Książę! Książę, i pan nic na to?
Około Hipolita skupili się: Wiera, Kola, Keller i Burdowski; wszyscy czworo uczepili się go rękami.
- On ma prawo, ma prawo... — mamrotał Burdowski, zresztą też jak nieprzytomny.
- Za pozwoleniem, co książę rozkaże? — podszedł do księcia Lebiediew, pijany i rozjuszony aż do bezczelności.
- Cóż mam rozkazać?
- Nie, proszę księcia; za pozwoleniem; jestem tu gospodarzem, chociaż nie chcę uchybiać księciu w szacunku... Przypuśćmy, że i książę jest gospodarzem, ale nie życzę sobie, żeby tak w moim własnym domu... Tak, proszę księcia.
- Nie zastrzeli się; żarty sobie stroi, smarkacz! — z oburzeniem i pewnością siebie krzykną) nagle generał Iwołgin.
- Tak, tak, panie generale! — podchwycił Ferdyszczenko.
- Wiem, że się nie zastrzeli, wielce szanowny panie generale, jednak bądź co bądź... ponieważ jestem gospodarzem...
- Niech pan posłucha, panie Tierientiew — powiedział ni stąd, ni zowąd Pticyn, pożegnawszy się z księciem i wyciągając rękę do Hipolita — pan zdaje się w tym zeszyciku wspomina o swoim szkielecie i zapisuje go Akademii? Czy to chodzi o pański szkielet, pański własny szkielet, czy pan zapisuje własne kości?
- Tak, swoje własne kości...
- Otóż to! Bo przecież można się omylić; podobno był już taki wypadek.
- Czemu pan go drażni?! — zawołał nagle książę.
- Doprowadził go pan do płaczu — dodał Ferdyszczenko.
Ale Hipolit bynajmniej nie płakał. Usiłował ruszyć się z miejsca, ale ci czworo, co go otaczali, nagle jednocześnie chwycili go za ręce. Rozległ się śmiech.
- Do tego właśnie prowadził, żeby go trzymać za ręce; po to przeczytał swój zeszyt — zauważył Rogożyn. — Do widzenia, książę! Zasiedzieliśmy się tutaj, aż kości bolą.
- Jeżeli rzeczywiście chciał się pan zastrzelić, panie Tierientiew — rzekł ze śmiechem Eugeniusz Pawłowicz — to po takich komplementach, ja bym na pańskim miejscu umyślnie się nie zastrzelił, żeby ich zirytować.
- Oni okropnie by chcieli zobaczyć, jak ja się zastrzelę! — wykrzyknął do niego Hipolit.
Jego słowa brzmiały bardzo napastliwie.
- Źli są, że nie zobaczą.
- Więc i pan myśli, że nie zobaczą?
- Ja pana nie podjudzam; przeciwnie, sądzę, że to bardzo możliwe, że pan się zastrzeli. Chodzi głównie o to, żeby się pan nie gniewał... — wycedził Eugeniusz Pawłowicz, protekcjonalnie rozciągając słowa.
- Teraz dopiero widzę, że popełniłem straszny błąd, przeczytawszy im ten zeszyt — powiedział Hipolit patrząc na Eugeniusza Pawłowicza z takim niespodziewanie ufnym wyrazem twarzy, jakby zwracał się do przyjaciela z prośbą o przyjacielską radę.
- Sytuacja dosyć śmieszna, ale... doprawdy nie wiem, co panu poradzić — odrzekł z uśmiechem Eugeniusz Pawłowicz.
Hipolit patrzył mu w oczy surowo, nie odrywając wzroku, i milczał. Można było pomyśleć, że chwilami tracił zupełnie świadomość.
- Nie, proszę szanownych panów, za pozwoleniem, cóż to za taka maniera, proszę panów — odezwał się Lebiedłew — "zastrzelę się, powiada, w parku, żeby nikogo nie niepokoić"! Myśli sobie, że nikogo nie zaniepokoi, jeżeli zejdzie po schodach trzy kroki do parku.
- Proszę panów... — zaczął mówić książę.
- Nie, proszę szanownego księcia, za pozwoleniem - z wściekłością uczepił się Lebiediew — ponieważ sam pan raczy widzieć, że to nie żarty, i ponieważ co najmniej połowa naszych gości jest tego samego zdania i ma pewność, że teraz po słowach, które tu padły, on się już bezwzględnie powinien zastrzelić z samego poczucia honoru, wiec ja, jako gospodarz, oznajmiam przy świadkach, że zapraszam pana do wspólnego działania.
- Cóż mamy robić, panie Lebiediew? Gotów jestem panu dopomóc.
- Oto co: po pierwsze, niech on natychmiast odda pistolet, którym się przed nami chwalił, ze wszystkimi przyborami. Jeżeli odda, zgadzam się, żeby mu pozwolić na spędzenie dzisiejszej nocy w tym domu ze względu na chorobliwy stan, w jakim się znajduje; oczywiście musi pozostawać pod moim nadzorem. Ale jutro stanowczo niech sobie idzie, gdzie mu się podoba, proszę wybaczyć, książę! Jeżeli zaś nie odda broni, to go natychmiast biorę za ręce, ja za jedną, generał za drugą, i od razu poślę po policję, która już wtedy zajmie się tą sprawą według kompetencji. Pan Ferdyszczenko uda się tam, proszę księcia, po znajomości.
Wszczął się zgiełk; Lebiediew coraz bardziej się gorączkował i przekraczał już wszelkie granice; Ferdyszczenko wybierał się na policję; Gania z niesamowitym uporem twierdził wciąż w kółko, że nikt się nie zastrzeli, Eugeniusz Pawłowicz milczał.
- Książę, czy spadał pan kiedy z dzwonnicy ? — szepnął nagle do niego Hipolit.
- Nnie...-odparł naiwnie książę.
- Czy pan doprawdy sądził, że ja nie przewidziałem tej całej nienawiści?! — szeptał znowu Hipolit z błyskiem w oczach; patrzał na księcia tak, jakby rzeczywiście czekał na jego odpowiedź. — Dość! — krzyknął nagle na całe zgromadzenie. — Ja jestem winien... ze wszystkich najwięcej! Panie Lebiediew, ma pan klucz (wyją) portmonetkę, a z niej kółko stalowe z kilkoma małymi kluczykami), ten przedostatni... Kola panu wskaże... Kola! Gdzie jest Kola? — krzyknął, patrząc na Kolę i nie widząc go. — Tak... on panu wskaże; on razem ze mną niedawno pakował torbę podróżną. Niech go pan tam zaprowadzi, Kola; u księcia w gabinecie pod stołem... moja torba... tym kluczykiem, na dole, w szkatułce...
mój pistolet i rożek z prochem. On sam niedawno pakował, panie Lebiediew, on panu wskaże; ale pod tym warunkiem, że jutro rano, kiedy będę jechał do Petersburga, pan mi odda pistolet, słyszy pan? Robię to dla księcia; nie dla pana.