- Tak będzie najlepiej! — krzyknął Lebiediew, złapał klucz i, zjadliwie się uśmiechając, pobiegł do sąsiedniego pokoju.
Kola zatrzymał się, chciał coś powiedzieć, ale Lebiediew pociągnął go za sobą.
Hipolit patrzył na śmiejących się gości. Książę zauważył, że zęby mu szczękają jak w najsilniejszej febrze.
- Jacy oni wszyscy niegodziwi! — wyszeptał znowu z niezwykłym uniesieniem Hipolit do księcia. Kiedy rozmawiał z księciem, nachylał się i szeptał.
- Niech pan się nimi nie zajmuje; pan jest bardzo słaby...
- Zaraz, zaraz... zaraz odejdę.
Ni z tego, ni z owego uścisnął księcia.
- Pan może myśli, że jestem niespełna rozumu ? — popatrzył na niego, śmiejąc się dziwnie.
- Nie, ale pan...
- Zaraz, zaraz, cicho; niech pan nic nie mówi; niech pan czeka... chcę popatrzeć w pana oczy... Niech pan tak stoi, będę patrzał. Pożegnam się z Człowiekiem.
Stał i przez jakieś dziesięć sekund w milczeniu i nieruchomo patrzył na księcia, okropnie blady, z mokrymi od potu skroniami i jakoś dziwnie trzymając księcia ręką, jakby się bał go wypuścić.
- Hipolicie, Hipolicie, co panu jest?! — zawołał książę.
-- Zaraz... dość... chcę 'się położyć. Za zdrowie słońca wypiję jeden łyk... Chcę, chcę, dajcie mi spokój!
Szybkim ruchem chwycił ze stołu kielich, zerwał się z miejsca i w mgnieniu oka podbiegł do schodów wiodących z tarasu. Książę pobiegł za nim, ale zdarzyło się tak, że, jakby naumyślnie, w tej samej chwili Eugeniusz Pawłowicz wyciągnął do niego rękę na pożegnanie. Upłynęła zaledwie sekunda i raptem na tarasie rozległ się ogólny krzyk. Potem nastąpiła chwila okropnego zamieszania.
Oto co się stało:
Zbliżywszy się do schodów, Hipolit zatrzymał się z kielichem w lewej ręce, a prawą ręką sięgnął do prawej bocznej kieszeni palta. Keller zapewniał później, że Hipolit już przedtem wciąż trzymał tę rękę w prawej kieszeni, kiedy rozmawiał z księciem i chwytał go lewą ręką za ramię i za kołnierz, i że ta prawa ręka w kieszeni, jak zapewniał Keller, wzbudziła w nim jakoby pierwsze podejrzenie. Tak czy owak pewien niepokój skłonił go, by pójść za Hipolitem. Ale i on nie zdążył. Widział tylko, jak nagle w prawej ręce Hipolita coś zabłysło i jak w tym samym momencie mały kieszonkowy pistolet znalazł się tuż przy jego skroni. Keller podskoczył ku niemu, chcąc go schwycić za rękę, ale w tej samej chwili Hipolit pociągnął za cyngiel. Rozległ się ostry suchy szczęk kurka, jednak strzał nie nastąpił. Kiedy Keller objął Hipolita, ten padł mu na ręce, jakby bez przytomności, może naprawdę wyobrażając sobie, że jest zabity. Pistolet był już w rękach Kellera. Hipolita pochwycono, podsunięto mu krzesło, usadowiono i wszyscy skupili się dokoła, wszyscy krzyczeli, wszyscy zadawali pytania. Wszyscy słyszeli szczęk kurka i widzieli człowieka żywego, nawet nie draśniętego. Sam Hipolit siedział, nie rozumiejąc, co się dzieje, i wodził po wszystkich bezmyślnym wzrokiem. Lebiediew i Kola wbiegli w tym momencie.
- Nie wystrzelił ? — pytano dokoła.
- Może wcale nie nabity ? — domyślali się inni.
- Nabity! — obwieścił Keller oglądając pistolet — ale...
- Czyżby mimo to nie wystrzelił?
- Nie było wcale kapiszona — wyjaśnił Keller.
Trudno nawet opowiedzieć żałosną scenę, która nastąpiła potem. Początkowy i ogólny strach jął się szybko zamieniać w śmiech; niektórzy nawet śmieli Się na całe gardło i znajdowali w tym złośliwą przyjemność. Hipolit szlochał jakby w napadzie histerii, załamywał ręce, rzucał się ku wszystkim po kolei, nawet ku Ferdyszczence, chwycił go oburącz i zaklinał się na wszystko, że zapomniał, "zapomniał zupełnie niechcący, a nie naumyślnie" założyć kapiszon, że "te kapiszony są tutaj wszystkie w kieszonce od kamizelki, dziesięć sztuk" (pokazywał wszystkim dokoła), że przedtem nie założył, ponieważ bał się przypadkowego wystrzału w kieszeni, że liczył na to, iż zawsze zdąży założyć, kiedy będzie trzeba, i w końcu zapomniał. Rzucał się w stronę księcia i Eugeniusza Pawłowicza; błagał Kellera, żeby mu oddał pistolet, że zaraz dowiedzie wszystkim, że "jego honor, honor"... że jest teraz "zhańbiony na wieki!..."
Upadł w końcu, straciwszy istotnie przytomność. Zaniesiono go do gabinetu księcia i Lebiediew, który już całkiem wytrzeźwiał, posłał niezwłocznie po doktora, a sam razem z córką, synem, Burdowskim i generałem pozostał przy łóżku chorego. Kiedy wyniesiono omdlałego Hipolita, Keller stanął pośrodku pokoju i oznajmił wszystkim, dobitnie wymawiając każde słowo, w prawdziwym natchnieniu:
- Panowie, jeżeli który z was jeszcze raz na głos w mojej obecności wyrazi powątpiewanie co do tego, że kapiszon był umyślnie zapomniany, i zacznie twierdzić, że nieszczęśliwy młodzieniec tylko grał komedię — będzie miał ze mną do czynienia.
Ale nikt mu nie odpowiedział. Goście rozeszli się w końcu tłumnie i z pośpiechem. Pticyn, Gania i Rogożyn poszli razem.
Książę był bardzo zdziwiony, że Eugeniusz Pawłowicz zmienił swój zamiar i odchodzi bez wyjaśnień.
- Przecież chciał pan ze mną mówić, kiedy wszyscy się rozejdą? — spytał go.
- Owszem — powiedział Eugeniusz Pawłowicz siadając nagle na krześle i sadowiąc przy sobie księcia — ale teraz chwilowo zmieniłem zamiar. Przyznani się panu, że jestem nieco skonsternowany, a pan chyba tak samo. Myśli mi się poplątały; poza tym to, o czym chciałem z panem porozmawiać, jest zbyt ważne i dla mnie, i dla pana. Widzi pan, chciałbym chociaż raz w życiu dokonać rzeczy całkiem uczciwej, to znaczy bez żadnej ukrytej myśli, sądzę jednak, że teraz, w tej chwili, niezupełnie jestem zdolny uczynić coś bezwzględnie uczciwego, a i pan chyba też... więc... zresztą porozmawiamy później. Może sprawa zyska na jasności zarówno dla mnie, jak i dla pana, jeżeli poczekamy trzy dni, które mam spędzić w Petersburgu.
Tu znowu wstał, tak że nawet dziwnym się wydało, po co siadał. Książę odniósł też wrażenie, że Eugeniusz Pawłowicz jest niezadowolony i rozdrażniony, patrzy na niego nieprzy-jaźnie i wzrok jego wyraża coś zupełnie innego niż przedtem.
- Czy pan teraz pójdzie do chorego?
- Tak... jestem niespokojny — powiedział książę.
- Niech pan się nie obawia; pożyje jeszcze na pewno ze sześć tygodni, a może jeszcze tu mu się zdrowie poprawi. A najlepiej będzie, jeżeli pan go jutro stąd wyrzuci.
- Może ja naprawdę popchnąłem jego rękę tym, że... nic nie mówiłem; może sobie pomyślał, że mam wątpliwości, czy on się zastrzeli? Jak pan myśli, Eugeniuszu Pawłowiczu?
- Mowy nie ma. Pan jest zbyt dobry, że się pan jeszcze martwi o niego. Zdarzyło mi się słyszeć o czymś podobnym, ale w rzeczywistości nigdy nie widziałem, żeby się człowiek umyślnie zastrzelił po to, by go pochwalono, albo ze złości, że go nie chwalą. Przede wszystkim nie uwierzyłbym w tę szczerość słabości! A pan niech go swoją drogą jutro wypędzi.
- Czy pan myśli, że spróbuje się zastrzelić jeszcze raz?
- Nie, już teraz się nie zastrzeli. Ale niech pan się strzeże tych naszych domorosłych Lacenaire'ów![67] Powtarzam panu, przestępstwo należy do zwykłych metod działania takiej niewydarzonej, niecierpliwej i pożądliwej nicości.
- Czyżby to był Lacenaire?
- Istota rzeczy jest ta sama, chociaż może różnią się emplois [rodzajami ról]. Przekona się książę, że ten pan zdolny jest zamordować dziesięć osób chociażby po to, żeby pokazać, co to on potrafi, kubek w kubek tak samo jak nam niedawno sam przeczytał w swoim wyjaśnieniu. Teraz te jego słowa spać mi nie dadzą.
- Pan się może zbytnio niepokoi.
67
Piotr Franciszek Lacenaire (1800-1836) dokonał kilku zabójstw. Ujęty przez policję, kilkakrotnie uciekał; wreszcie w r. 1835 odbył się proces, w którym skazano go na śmierć. Stracony w Paryżu w r. 1836. W czasie pobytu w więzieniu pisał wspomnienia i wiersze, które ukazały się drukiem w r. 1836. Tu — synonim cynicznego, a zarazem inteligentnego przestępcy.