- No oczywiście, oczywiście, nie mnie dotyczy! Żegnam księcia — powiedział Kola i natychmiast wyszedł.
- Lubię tego malca za szybkość orientacji — rzekł Lebiediew patrząc za nim — chłopaczek zwinny, chociaż zbyt natrętny. Spotkało mię Wczoraj wielkie nieszczęście, proszę księcia, wczoraj wieczorem albo dziś o świcie... jeszcze się waham co do dokładnego określenia czasu.
- Cóż takiego?
- Zniknęło mi czterysta rubli z bocznej kieszeni, proszę księcia; to mnie dopiero urządzili! — dodał Lebiediew z kwaśnym uśmiechem.
- Zgubi) pan czterysta rubli? To wielka szkoda.
- Zwłaszcza dla ubogiego, z własnej pracy uczciwie żyjącego człowieka.
- Naturalnie, naturalnie; jakże to się stało?
- Wskutek nadużycia alkoholu. Ja tu do księcia przychodzę jak do Opatrzności. Kwotę czterystu rubli otrzymałem wczoraj wieczorem o godzinie piątej po południu od pewnego dłużnika i wróciłem tutaj pociągiem. Pugilares miałem w kieszeni. Zmieniwszy mundur na surdut, przełożyłem pieniądze do surduta, żeby je mieć przy sobie, licząc na to, że wieczorem wydam je na skutek pewnej prośby... oczekując adwokata.
- Właśnie chciałem pana zapytać, Łukianie Timofiejewi-czu, czy to prawda, że pan ogłaszał w gazetach, iż daje pan pieniądze pod zastaw złotych i srebrnych przedmiotów?
- Za pośrednictwem adwokata; moje nazwisko ani adres w tych ogłoszeniach nie były podane. Posiadając skromny kapitalik i w związku z przyrostem rodziny, przyzna pan, że uczciwy procent...
- No tak, no tak; ja tylko się chciałem dowiedzieć; przepraszani, że panu przerwałem.
- Adwokat nie przybył. Tymczasem przywieziono tego nieszczęsnego; ja już byłem dość zaawansowany, zjadłszy obiad; przyszli ci goście, wypiliśmy... herbaty, no i... wpadłem w dobry humor na swoje nieszczęście. Kiedy zaś dosyć późno wszedł ten Keller i oznajmił o pańskich urodzinach ł o dyspozycji co do szampana, to ja, drogi i wielce szanowny książę, mając serce (co pan już zapewne zauważył, albowiem zasługuję na to), mając serce, nie powiem czułe, ale wdzięczne, czym się szczycę — dla nadania większego splendoru urządzanej uroczystości i spodziewając się, że złożę panu życzenia osobiście, umyśliłem sobie zmienić swoje stare łachy na mundur, który zdjąłem po powrocie; tak też uczyniłem, a książę zapewne to zauważył, widząc mnie w mundurze przez cały wieczór. Zmieniając ubranie, zapomniałem wyjąć z surduta pugilares... prawda, że jak Pan Bóg chce kogo ukarać, to mu najpierw rozum odbiera. I dopiero dzisiaj, już o wpół do ósmej, kiedy się obudziłem, zerwałem się jak wariat, chwyciłem przede wszystkim za surdut-kieszeń pusta! Pugilares zniknął bez śladu.
- Ach, to nieprzyjemna sprawa!
- Właśnie, nieprzyjemna; i pan z prawdziwym taktem znalazł od razu należyte określenie — dodał z pewną przewrotnością Lebiediew.
- Jak to się jednak stało?... — zaniepokoił się książę po chwili namysłu — to przecież poważna rzecz.
- Właśnie, poważna — jeszcze drugi wyraz, który książę trafnie wybrał, aby określić...
- Ach, co też pan mówi, Łukianie Timofiejewiczu, tu nie ma co wybierać. Nie chodzi o słowa... Czy pan przypuszcza, że pan mógł po pijanemu zgubić z kieszeni?
- Mogłem. Po pijanemu wszystko jest możliwe, jak się pan szczerze wyraził, wielce szanowny książę! Ale proszę wziąć pod uwagę, co następuje; jeżeli wytrząsnąłem pugilares z kieszeni, kiedy się przebierałem, to wytrząśnięty przedmiot powinien leżeć w tym samym miejscu na podłodze. No, a gdzież jest ten przedmiot, proszę księcia?
- Czy nie włożył pan gdzie do szuflady, do biurka?
- Wszystkie miejsca przeszukałem, wszystko przerzuciłem, tym bardziej że nigdzie nie chowałem i żadnej szuflady nie otwierałem, co dobrze pamiętam.
- W szafce pan sprawdzał?
- Przede wszystkim zajrzałem do szafki, a nawet dzisiaj jeszcze kilka razy... Jakże mógłbym zresztą włożyć do szafki, proszę szanownego księcia?
- Przyznam się, panie Lebiediew, że mnie to niepokoi. Więc ktoś widocznie znalazł na podłodze?
- Albo wyciągnął z kieszeni! Takie są dwie możliwości.
- Mnie to bardzo niepokoi, bo któż to mógł być... Trudna sprawa!
- Nie ulega wątpliwości, że to najważniejsze zagadnienie; pan z zadziwiającą precyzją dobiera słowa i myśli oraz określa sytuację, wielce szanowny książę.
- Ach, Łukianie Timofiejewiczu, niech pan da spokój żartom, tu...
- Żartom!... — zawołał Lebiediew składając dłonie.
- No, no, no, dobrze, ja przecież się nie gniewam, tu jest inna kwestia... Obawiam się o ludzi. Kogo pan podejrzewa?
- To najtrudniejsze i... bardzo skomplikowane! Służącej nie mogę podejrzewać, bo siedziała u siebie w kuchni. Własnych dzieci też nie...
- Ale cóż znowu!
- A zatem musiał to zrobić któryś z gości.
- Ale czyż to możliwe?
- Najzupełniej i w najwyższym stopniu niemożliwe, ale bezwarunkowo tak musi być. Skłonny jestem jednak przypuszczać, a nawet jestem głęboko przekonany, że jeżeli miała miejsce kradzież, to została popełniona nie wieczorem, kiedy wszyscy byli w komplecie, tylko już w nocy albo nad ranem przez któregoś z nocujących.
- Ach, mój Boże!
- Burdowskiego i Mikołaja Ardalionowicza, rzecz prosta, wyłączam; wcale do mnie nie wchodzili.
- Oczywiście; nawet gdyby wchodzili! Kto u pana nocował? "
- Licząc ze mną, nocowało nas czterech, w dwóch sąsiadujących z sobą pokojach: ja, generał, Keller i pan Ferdysz-czenko. A zatem któryś z nas czterech!
- Właściwie trzech! Ale któż?
- Włączyłem i siebie dla sprawiedliwości i dla porządku; ale zgodzi się książę, iż sam siebie okraść nie mogłem, chociaż podobne wypadki zdarzały się na świecie...
- Ach panie Lebiediew, jakie to nudne! — zawołał niecierpliwie książę. — Do rzeczy, niech pan tak nie marudzi!...
- Pozostaje więc trzech, proszę szanownego księcia, a przede wszystkim pan Keller, człowiek lekkomyślny, człowiek trunkowy i w pewnych przypadkach liberał, to znaczy w sprawach kieszeniowych; pod każdym innym względem jest, że tak powiem, raczej zwolennikiem dawnych tradycji rycerskich aniżeli wolnomyślnych. Położył się spać nasamprzód tutaj, w pokoju chorego, i dopiero w nocy przeniósł s-ię do nas pod takim pretekstem, że na gołej podłodze jest twardo spać.
- Pan go podejrzewa?
- Podejrzewam, proszę księcia. Kiedy o ósmej rano zerwałem się jak wariat i trzepnąłem się ręką w czoło, natychmiast obudziłem generała, który spał snem niewinnego dziecka. Wziąwszy pod uwagę dziwne zniknięcie Ferdyszczenki, co już samo przez się wzbudziło w nas podejrzenie, obaj niezwłocznie postanowiliśmy zrewidować Kellera, leżącego jak... jak... jak kłoda. Zrewidowaliśmy go gruntownie: w kieszeniach nie znaleźliśmy nawet pół centa, a nawet ani jednej niedziu-rawej kieszeni. Chustka do nosa, niebieska w kratkę, perkalowa, w stanie po prostu nieprzyzwoitym. Dalej jeden liścik miłosny od jakiejś pokojówki z żądaniem pieniędzy i pogróżki oraz strzępy znanego panu felietonu. Generał uznał, że Keller jest poza wszelkimi podejrzeniami. Celem uzyskania bardziej szczegółowych informacji obudziliśmy go z trudem za pomocą szturchańców; ledwo zrozumiał, o co chodzi; rozdziawił usta, zrobił minę bezmyślną i niewinną, nawet głupią — nie, to nie on!
- Jakże się cieszę! — westchnął z radością książę. — Trochę jednak bałem się o niego!
- Bał się pan? A więc miał pan do tego jakieś podstawy? — zmrużył oczy Lebiediew.
- O nie, ja tak tylko — zaciął się książę — strasznie głupio się wyraziłem: że się bałem. Niechże pan będzie łaskaw, panie .Lebiediew, nie powtarzać tego nikomu...
- Książę! Książę! Słowa pańskie są w moim sercu... w głębi mojego serca! Tam jest grób!... — rzekł z uniesieniem Lebiediew, przyciskając kapelusz do piersi.