Выбрать главу

- Co takiego?... Skąd się ojcu przyplątał le roi de Rome?... Co?

- Ja... ja... — zaczął znowu szeptem generał, wciąż mocniej ściskając rękę "swojego chłopca" — ja... chcę... ja ci... wszystko... Maria, Maria... Pietrowna Su... Su... Su...

Kola wyrwał się z uścisku ojca, sam z kolei chwycił go za ramiona i jak oszalały patrzył na niego. Stary spąsowiał, usta mu zsiniały; drobne skurcze przebiegały po jego twarzy. Nagle pochylił się i zaczął z wolna opadać na ręce Koli.

- Apopleksja! — krzyknął Kola na całą ulicę, zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi.

V

Prawdę mówiąc, Warwara Ardalionowna w rozmowie z bratem trochę przesadziła ze ścisłością swoich informacji co do starań księcia o rękę Agłai Jepanczyn. Jako kobieta przenikliwa, odgadła może to, co miało stać się w najbliższej przyszłości; może zmartwiona z powodu rozwianego jak dym marzenia (w które zresztą sama nie wierzyła), nie mogła, jako człowiek, odmówić sobie tej przyjemności, aby wyolbrzymiając niepowodzenie wlać jeszcze więcej goryczy w serce brata, któremu współczuła i którego szczerze kochała. W każdym jednak razie nie mogła otrzymać od swoich przyjaciółek panien Jepanczyn takich ścisłych informacji; były tam tylko jakieś aluzje, półsłówka, przemilczenia, zagadki. A może siostry Agłai umyślnie się z czymś wygadały, żeby z kolei dowiedzieć się czegoś od Warwary Ardalionowny; mogło być wreszcie tak, że i one nie chciałyby sobie odmówić kobiecej przyjemności pewnego poirytowania przyjaciółki, chociażby nawet z lat dziecinnych: przecież nie mogły w ciągu tak długiego czasu nie dojrzeć bodaj rąbka jej zamiarów.

Z drugiej strony i książę, aczkolwiek miał najzupełniejszą rację zapewniając Lebiediewa, że nic mu nie może zakomunikować i że nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, też mógł się mylić. Istotnie, ze wszystkimi stało się jakby coś bardzo dziwnego: niby nic nie zaszło, ale w gruncie rzeczy jak gdyby bardzo dużo. To właśnie Warwara Ardalionowna zdołała odgadnąć swoim niezawodnym kobiecym instynktem.

Skąd się to jednak wzięło, że w domu Jepanczynów wszyscy raptem zaczęli jednakowo i zgodnie myśleć, iż w życiu Agłai wydarzyło się coś bardzo ważnego i że decydują się jej losy — trudno o tym opowiedzieć w kolejności rzeczy. Ledwo jednak zaświtała ta myśl, i to od razu wszystkim, natychmiast wszyscy oświadczyli, że dawno im to wiadomo i że to było do przewidzenia; że wszystko zaczęło się od "biednego rycerza", a nawet jeszcze wcześniej, tylko wtedy nikt jeszcze nie chciał wierzyć w taki absurd. Tak twierdziły siostry; oczywiście Lizawieta Prokofiewna też to wszystko zauważyła i przewidziała prędzej niż inni i dawno już ją "bolało serce", ale — dawno czy niedawno — teraz myśl o księciu nagle przestała być dla niej przyjemna; dlatego właśnie, że ją zbiła z tropu. Nasuwało się tutaj pytanie, na które trzeba było niezwłocznie odpowiedzieć; ale nie tylko odpowiedź była trudna, gdyż nawet samego pytania biedna Lizawieta Prokofiewna nie mogła sobie wyraźnie uprzytomnić i sformułować, mimo wszelkich starań. Sprawa była skomplikowana: "Czy książę jest człowiekiem dobrym czy złym? Czy to wszystko jest dobre czy złe? Jeżeli złe (co nie ulega wątpliwości), to dlaczego mianowicie złe? A jeżeli (co też być może) dobre, to dlaczego dobre?" Sam ojciec rodziny, Iwan Fiodorowicz, był przede wszystkim, ma się rozumieć, zdziwiony, ale potem nagle wyznał, że "dalibóg, coś mu się w tym rodzaju przez cały czas wydawało, niby nic wyraźnego, ale właściwie plątała mu się taka myśl po głowie". Natychmiast umilkł, poskromiony surowym wzrokiem małżonki, ale umilkł rano, wieczorem zaś, sam na sam z żoną, która go zmusiła, aby dalej mówił, nagle i jakby ze szczególnym animuszem wypowiedział kilka nieoczekiwanych myśli: "Bo niby cóż to takiego, w gruncie rzeczy?..." (Milczenie.) "Oczywiście, wszystko to'jest bardzo dziwne, jeżeli to prawda, i w ogóle nie ma kwestii, ale..." (Znów milczenie.) "A z drugiej strony, jeżeli ująć sprawę po prostu, to książę jest doprawdy wspaniałym chłopcem i... i... i... — no, koniec końcem nasze nazwisko, nasze rodowe nazwisko, które podupadło trochę w oczach świata, może być w ten sposób niejako podtrzymane, to znaczy, patrząc z tego punktu widzenia, czyli właściwie dlatego, to jest... naturalnie, świat; świat jest światem; a książę jednak nie jest bez majątku, chociażby nawet niezbyt dużego. On przecież ma... i... i... i..." (Długie milczenie i zdecydowane zacięcie się języka.) Wysłuchawszy męża, Lizawieta Prokofiewna uniosła się jak nigdy dotąd.

Zdaniem jej, wszystko to, co zaszło, było "niewybaczalnym, a nawet karygodnym głupstwem, wytworem fantazji, głupim i bez sensu"! Przede wszystkim chociażby to, że "ten cały książę jest chorym idiotą, po drugie — głupi, ani świata nie zna, ani żadnej pozycji w świecie nie ma; jakże go komuś pokazać, co z nim zrobić? Człowiek, który wyznaje jakiś niedopuszczalny demokratyzm, nie posiada nawet najmizerniejszej rangi i... i... co powie Biełokońska? Czy takiego, właśnie takiego męża wyobrażaliśmy sobie i życzyliśmy dla Agłai?" Ostatni argument był oczywiście najważniejszy. Serce matki drżało na samą myśl o tym, krwią się zalewało i łzami, chociaż jednocześnie coś się tam poruszało w głębi tego serca i nagle mówiło jej: "A dlaczegoż książę nie miałby właśnie być tym, którego pragniecie?" Te i tym podobne sprzeczności we własnym sercu sprawiały najwięcej kłopotu Lizawiecie Prokofiewnie.

Siostrom Agłai dlaczegoś spodobała się myśl o księciu; nawet wydała się nie bardzo dziwna; słowem, mogły się one raptem znaleźć po jego stronie. Ale pbie postanowiły milczeć. W rodzinie od dawna już zauważono, że im uporczywiej i silniej wzrastały czasem w jakiejś ogólnej i spornej familijnej sprawie sprzeciwy i opory Lizawiety Prokofiewny, tym bardziej mogło to stanowić dla wszystkich oznakę, że może matka już się zgadza ze zdaniem pozostałych członków rodziny. Aleksandra Iwanowna jednak nie mogła zupełnie się nie wypowiadać. Od dawna uważając ją za swoją doradczynię, matka teraz ciągle przywoływała ją do siebie i pytała o zdanie, a przede wszystkim prosiła, aby jej uprzytomnić: "Jak się to wszystko stało? Dlaczego nikt tego nie spostrzegł? Dlaczego nikt nic nie mówił? Co oznaczał wtedy ten obmierzły "bfedny rycerz"? Dlaczego tylko ona, Lizawieta Prokofiewna, skazana jest na to, żeby opiekować się wszystkimi, zwracać na wszystko uwagę, wszystko przewidywać, a inni — mogą liczyć wrony?" i tak dalej i tak dalej. Aleksandra Iwanowna z początku zachowała dużą ostrożność i zauważyła tylko, że wydaje się jej dość słuszny pogląd ojca, iż w oczach świata wybór księcia Myszkina na męża jednej z panien Jepanczyn może okazać się nader stosowny. Powoli, zapaliwszy się, dodała nawet, że książę wcale nie jest takim "głuptasem" i nigdy nim nie był, a co się tyczy znaczenia, to przecież Bóg jeden wie, na czym się będzie opierało za kilka lat znaczenie porządnego człowieka w Rosji: czy na koniecznych, jak dotąd, sukcesach i awansach w służbie, czy na czymś innym? Na to wszystko mama od razu wyrąbała, że Aleksandra jest "wolnomyślicielką" i że "to wszystko przez tę haniebną kwestię kobiecą". W pół godziny później pojechała do miasta, a z miasta na Wyspę Kamienną, żeby zastać Biełokońską, która właśnie bawiła w Petersburgu, ale wkrótce miała opuścić stolicę. Biełokońską była chrzestną matką Agłai.

"Stara Biełokońską" wysłuchała wszystkich gorączkowych i rozpaczliwych wyznań Lizawiety Prokofiewny i wcale się nie przejęła łzami strapionej matki, a nawet popatrzyła na nią ironicznie. Była to straszna despotka; w. przyjaźni, nawet datującej się od tak dawna, nie mogła ścierpieć równości, a na Lizawietę Prokofiewnę patrzyła zdecydowanie jak na swoją protégée* [protegowaną], jak trzydzieści pięć lat temu, i w żaden sposób nie mogła się pogodzić z jej gwałtownością i samodzielnością. Zauważyła między innymi, że "wszyscy tam, zdaje się, zgodnie ze swoim zwyczajem, zanadto wyprzedzili wypadki i z muchy zrobili słonia; że jakkolwiek się wsłuchiwała, nie mogła stwierdzić, aby u nich istotnie zaszło coś poważnego; że czy nie lepiej poczekać, aż się coś okaże; że książę według niej jest bardzo porządnym młodym człowiekiem, chociaż chorowitym, dziwnym i zbyt mało znaczącym. Najgorsze to, że zupełnie otwarcie utrzymuje kochankę." Lizawieta Prokofiewna bardzo dobrze zrozumiała, że Biełokońska trochę się gniewa za niepowodzenie Eugeniusza Pawłowicza, którego protegowała. Wróciła do siebie do Pawłowska jeszcze bardziej rozdrażniona niż przed wyjazdem; od razu wszystkim się od niej dostało, głównie za to, że "powariowali", że absolutnie nikt nie załatwia w ten sposób sprawy, tylko oni jedni; "czemu się tak śpieszyli? Co z tego wyszło? Wpatruję się, jak mogę, i nie widzę, żeby coś wyszło! Poczekacie jeszcze, zanim wyjdzie! Iwan Fiodorowicz to sobie uroił, zanim jeszcze coś z tego wyszło! Iwan Fiodorowicz mógł sobie coś uroić, ale nie można przecież z muchy robić słonia" — i tak dalej, i tak dalej.