Выбрать главу

- Jakim Ostermanem? — zdziwił się książę.

- Ostermanem, dyplomatą Ostermanem, współpracownikiem Piotra[90] — wybąkał Hipolit, nagle trochę się zmieszawszy. Wynikło małe nieporozumienie.

- O, nnnie! Nie to chciałem powiedzieć — rzekł książę przeciągłym tonem po chwili milczenia — pan, jak mi się zdaje... nigdy by nie był Ostermanem...

Hipolit się zachmurzył.

- Zresztą dlatego tak twierdzę — podchwycił nagle książę, widocznie chcąc się poprawić — że ówcześni ludzie (zawsze mnie to dziwiło, przysięgam panu) nie byli dokładnie takimi samymi ludźmi jak my teraz, inne to było plemię niż obecne w naszym stuleciu, doprawdy, jakby jakaś inna rasa... Wtedy ludzie posiadali tylko jakby jedną ideę, a dziś są bardziej nerwowi, rozwinięci umysłowo, wrażliwsi, mają jakby dwie albo trzy idee naraz... teraźniejszy człowiek ogarnia szersze horyzonty — i mógłbym przysiąc, że to właśnie przeszkadza mu być takim jednolitym człowiekiem jak ludzie tamtych czasów... Ja... ja wyłącznie to miałem na myśli, a nie...

- Rozumiem; naiwność, z którą pan oświadczył, że nie podziela mojego zdania, chce pan teraz zrekompensować pocieszeniem mnie, cha, cha! Pan jest zupełnym dzieckiem, książę. Widzę jednak, że wy wszyscy traktujecie mnie jak... filiżankę z porcelany... Ale to nic, to nic, ja się nie gniewam. W każdym razie nasza rozmowa wypadła bardzo śmiesznie; pan jest czasami całkiem dziecinny, książę. Niech pan wie zresztą, że ja może chciałem być czymś lepszym nawet niż Osterman; po to tylko, żeby zostać Ostermanem, nie warto byłoby zmartwychwstać... A zresztą widzę, że powinienem jak najprędzej umrzeć, bo inaczej sam... Niech pan mnie zostawi. Do widzenia! No, dobrze, no niechże mi pan sam powie, jak według pana: jak mi będzie najlepiej umrzeć?... Żeby wypadło w miarę możności... najuczciwiej, najmoral-niej? No, niech pan powie!

- Niech pan przejdzie obok nas i wybaczy nam nasze szczęście! — rzekł książę cichym głosem.

- Cha, cha, cha! I ja tak myślałem! Oczywiście spodziewałem się czegoś w tym rodzaju! Jednakże pan... jednakże pan... No, no! Elokwentni ludzie! Do widzenia, do widzenia!

VI

O wieczornym zebraniu w willi Jepanczynów, na którym spodziewano się Biełokońskiej, Warwara Ardalionowna też całkiem dokładnie poinformowała brata; gości oczekiwano właśnie tego dnia wieczorem; ale o tym znowu się wyraziła trochę ostrzej, niż należało. Co prawda, sprawa była załatwiona zbyt pośpiesznie i nawet z pewnym wcale niepotrzebnym zdenerwowaniem, dlatego właśnie, że w tej rodzinie "wszystko się odbywało nie tak jak u innych". Wszystko się tłumaczyło niecierpliwością Lizawiety Prokofiewny, która chciała "uzyskać absolutną pewność'", oraz żywym niepokojem obu rodzicielskich serc pragnących szczęścia ukochanej córki. Przy tym Biełokońska rzeczywiście miała wkrótce wyjechać; a ponieważ jej protekcja niewątpliwie dużo znaczyła w tak zwanym "świecie" i ponieważ ogólnie sądzono, że staruszka będzie przychylna księciu, więc rodzice liczyli, że "świat" przyjmie narzeczonego Agłai wprost z rąk wpływowej staruszki, a jeżeliby nawet było w tym coś dziwnego, to przy takiej protekcji wyda się mniej dziwne. Cała trudność polegała na tym, że rodzice w żaden sposób nie mogli sami zdecydować: "Czy jest w tym wszystkim coś dziwnego i w jakim stopniu? A może nie ma nic dziwnego?" Przyjazna i szczera opinia ludzi poważnych i kompetentnych właśnie przydałaby się w tej chwili, kiedy dzięki Agłai nic jeszcze nie było postanowione ostatecznie. W każdym razie wcześniej czy później księcia trzeba było wprowadzić w świat, o którym nie miał najmniejszego pojęcia. Krócej mówiąc, zamierzano go "pokazać". Projektowano jednak zupełnie skromny wieczór; zaproszeni zostali tylko "przyjaciele domu" w bardzo małej liczbie. Oprócz Biełokońskiej spodziewano się pewnej damy, żony bardzo wielkiego pana i dygnitarza. Z młodych ludzi miał przyjść bodaj jeden tylko Eugeniusz Pawłowicz; powinien był towarzyszyć Biełokońskiej.

O tym, że będzie Biełokońska, książę usłyszał chyba jeszcze na trzy dni przed tym wieczorem; a o proszonym wieczorze dowiedział się dopiero w przeddzień. Zauważył oczywiście zakłopotanie członków rodziny, a nawet z pewnych napomknień i odezwań, zdradzających niepokój, odgadł, że lękają się o wrażenie, jakie może sprawić swoją osobą. Ale Jepanczynowie, wszyscy jakoś bez wyjątku, wyrobili sobie pogląd, że on dzięki swojej naiwności nie jest zdolny sam się domyślić, jak bardzo inni martwią się o niego. Toteż wszyscy patrząc na niego bardzo się smucili. On sam zresztą rzeczywiście nie przypisywał żadnego znaczenia mającej się odbyć uroczystości; zajęty był zupełnie czym innym: Agłaja z każdą godziną stawała się bardziej ponura i kapryśna — to go dobijało. Kiedy się dowiedział, że oczekuje się również Eugeniusza Pawłowicza, bardzo się ucieszył i powiedział, że dawno już chciał go widzieć. Słowa te dlaczegoś nikomu się nie spodobały; Agłaja urażona wyszła z pokoju i dopiero późnym wieczorem, około dwunastej, kiedy książę już wychodził, znalazła okazję, żeby mu powiedzieć parę słów na osobności.

- Chciałabym, żeby pan jutro przez cały dzień nie przychodził do nas; niech pan przyjdzie wieczorem, kiedy już zbiorą się ci... goście. Pan wie, że będą goście?

Zaczęła mówić niecierpliwie i specjalnie jakby ostro; po raz pierwszy zaczęła mówić o tym "wieczorze". Dla niej też myśl o gościach była prawie nie do zniesienia; wszyscy to zauważyli. Może miała wielką ochotę pokłócić się o to z rodzicami, ale duma i wstydliwość nie pozwalały jej wszcząć rozmowy na ten temat. Książę od razu się domyślił, że i ona czuje lęk o niego (a nie chce się przyznać do tego lęku), i nagle sam się przestraszył.

- Tak, jestem zaproszony — odrzekł.

Agłaja najwidoczniej krępowała się mówić dalej.

- Czy z panem można o czymś mówić poważnie? Chociaż raz w życiu ? — rozgniewała się raptem w niezwykły sposób, bez wyraźnego powodu, nie mogąc zapanować nad sobą.

- Można; słucham panią; bardzo się cieszę — bąkał książę. Agłaja milczała znowu chwilę i zaczęła z widocznym wstrętem.

- Nie chciałam się z nimi o to kłócić; w pewnych okolicznościach nie można im nic wytłumaczyć. Zawsze mi były wstrętne zasady, jakimi się czasem kieruje maman. O papie nie mówię, od niego trudno czegoś wymagać. Maman jest oczywiście kobietą jak najzacniejszą; niech się pan odważy zaproponować jej coś niegodziwego, a zobaczy pan. No, a przed tą... hołotą — czuje respekt! Nie mówię o samej tylko Biełokońskiej: zła to staruszeczka, o złym charakterze, ale mądra i umie wszystkich trzymać w garści — tę przynajmniej ma zaletę. Co za nikczemność! I jakie to śmieszne: zawsze byliśmy ludźmi średniej sfery, najbardziej średniej, jaka tylko może być; po cóż wiec pchać się na gwałt do tego wielkiego świata? Siostry też się tam pchają; to książę Sz. tak wszystkich zbałamucił. Dlaczego pan się cieszy, że przyjdzie Eugeniusz Pawłowicz ?

- Proszę pani — powiedział książę — mnie się wydaje, że pani bardzo się o mnie boi, żebym się jutro nie obciął... w tym towarzystwie.

- O pana? Boję się? — aż się zaczerwieniła Aglaja.- Dlaczegoż mam się bać o pana, chociażby... chociażby nawet pan się zupełnie skompromitował? Cóż mnie to obchodzi? I jak pan może używać takich słów? Co to znaczy "obciął się" ? To brzydkie słowo, ordynarne.

- To... sztubackie słowo.

- No tak, sztubackie słowo! Brzydkie słowo! Pan, zdaje się, ma zamiar jutro posługiwać się wyłącznie takimi słowami. Niech pan sobie w domu przypomni jeszcze więcej takich słów: dopiero pan wywoła wrażenie! Szkoda, że pan, zdaje się, umie ładnie wejść; gdzie pan się tego nauczył? Czy pan potrafi wziąć i wypić przyzwoicie filiżankę herbaty, kiedy wszyscy będą na pana umyślnie patrzyli?

вернуться

90

Andrzej Osterman (1686-1747), Niemiec w służbie rosyjskiej, w r. 1707 na polecenie Piotra Wielkiego rozpoczął pracę w jego kancelarii przybocznej. Następnie zajmował się dyplomacją. Za panowania cesarzowej Anny był wielkim kanclerzem. Po śmierci Anny, za panowania Elżbiety, zesłany dożywotnio do Berezowa.