- Sądzę, że potrafię.
- To szkoda; bo uśmiałabym się. Niech pan przynajmniej stłucze chińską wazę w salonie! Drogo kosztuje, więc niech pan ją stłucze, błagam pana; to prezent; mama oszaleje i przy wszystkich się rozpłacze — tak jest jej miły ten wazon. Niech pan zrobi jakiś energiczny gest, jak to pan ma w zwyczaju, niech pan potrąci wazę i stłucze. Niech pan umyślnie siądzie obok niej.
- Przeciwnie, postaram się usiąść możliwie najdalej: dziękuję za uprzedzenie.
- A więc pan z góry się obawia, że pan będzie robił zamaszyste ruchy. Założę się, że pan zacznie mówić na jakiś "temat", o czymś poważnym, uczonym, wzniosłym? Jakie to będzie... na miejscu!
- Sądzę, że byłoby to głupie... gdyby się nie wiązało z ogólną rozmową.
- Niech pan zapamięta sobie raz na zawsze — nie wytrzymała w końcu Agłaja — jeżeli pan zacznie mówić o czymś w rodzaju kary śmierci albo o ekonomicznym położeniu Rosji czy też o tym, że "świat zbawi piękno", to... oczywiście bardzo mię ubawi, ale... uprzedzam pana zawczasu: niech pan mi się potem nie pokazuje na oczy! Słyszy pan? Mówię jak najpoważniej. Tym razem mówię naprawdę poważnie !
Rzeczywiście poważnie wypowiedziała swoją groźbę, tak że nawet coś niezwykłego dało się słyszeć w jej słowach i przebiło w jej wzroku, czego książę przedtem nigdy nie dostrzegał i co już, ma się rozumieć, nie wyglądało na żart.
- No, zrobiła pani tak, że teraz na pewno "zacznę mówić" i nawet... może... rozbiję wazon. Przed chwilą jeszcze nie bałem się niczego, ale teraz boję się wszystkiego. Na pewno się obetnę.
- Więc niech pan milczy. Niech pan siedzi i milczy.
- To będzie trudne; jestem przekonany, że ze strachu zacznę mówić i ze strachu stłukę wazon. Może upadnę na równej podłodze albo popełnię coś w tym rodzaju, bo już mi się to zdarzyło; będzie mi się to śniło dzisiaj przez całą noc; po co pani zaczęła tę rozmowę!
Agłaja spojrzała na niego ponuro.
- Wie pani co? Najlepiej będzie, jak jutro wcale się nie zjawię! Wymigam się chorobą i sprawa załatwiona! — zdecydował w końcu.
Agłaja tupnęła nogą i aż pobladła z gniewu.
- O Boże? Czy kto słyszał kiedyś coś podobnego! Nie zjawi się! kiedy to umyślnie dla niego i... o Boże! To dopiero satysfakcja mieć do czynienia z takim... nierozgarniętym człowiekiem jak pan!
- Ależ przyjdę, przyjdę! — przerwał czym prędzej książę. — Daję pani słowo honoru, że przesiedzę cały wieczór i wcale się nawet nie odezwę. Już ja to zrobię.
- Bardzo ładnie pan zrobi. Dopiero co pan powiedział: "Wymigam się chorobą"; skąd pan doprawdy bierze takie wyrażenia? Co pan ma w tym za przyjemność, żeby mówić ze mną takimi słowami? Pan się ze mną drażni czy co?
- Przepraszam; to też takie sztubackie wyrażenie; już nie będę. Bardzo dobrze rozumiem, że pani... boi się o mnie... (niechże się pani nie gniewa!), i bardzo się z tego cieszę. Nie uwierzy pani, jak się teraz boję i... jak jestem ucieszony pani słowami. Ale cały ten strach, przysięgam pani, to drobnostka, to głupstwo. Naprawdę, Agłajo! Zostanie" tylko radość. Strasznie mi się to podoba, że pani jest takim dzieckiem, takim dobrym i miłym dzieckiem! Ach, jaka pani potrafi być piękna, Agłajo!
Agłaja oczywiście gotowa byłaby się rozgniewać i już chciała wybuchnąć, ale jakieś niespodziewane dla niej samej uczucie zawładnęło w jednej chwili jej duszą.
- A czy pan kiedyś... później... nie będzie mi robił wyrzutów, że teraz tak szorstko z panem mówię ? — zapytała nagle.
- Co znowu, co znowu! No i czemu się pani znów zarumieniła? I znów pani patrzy .ponuro! Pani zanadto ponuro czasem patrzy, Agłajo; nigdy przedtem pani tak nie patrzyła. Wiem, skąd się to bierze...
- Proszę nic nie mówić, proszę nic nie mówić!
- Nie, lepiej powiedzieć. Dawno już chciałem powiedzieć; już powiedziałem, ale... za mało, ponieważ pani mi nie uwierzyła. Między nami wciąż jednak stoi pewna istota!...
- Niech pan milczy, milczy, milczy, milczy! — przerwała nagle Agłaja, chwyciwszy go mocno za rękę i niemal ze zgrozą patrząc na niego. W tej chwili ktoś ją zawołał; jakby ucieszona z tego, porzuciła go i uciekła.
Książę przez całą noc miał gorączkę. Dziwna rzecz: już kilka nocy z rzędu gorączkował. Tym razem, na pół w malignie, przyszła mu do głowy myśclass="underline" co będzie, jeżeli jutro przy wszystkich dostanie ataku? Miewał przecież ataki na jawie. Lodowaty chłód przenikał go na tę myśl; przez całą noc wyobrażał sobie, że przebywa w jakimś dziwacznym i nieznanym towarzystwie, między jakimiś dziwnymi ludźmi. Najważniejsze było to, że "zaczął mówić", wiedział, że nie trzeba mówić, ale cały czas mówił, do czegoś ich nakłaniał. Eugeniusz Pawłowicz i Hipolit byli również w liczbie gości i zdawało się, że są w niezwykłej przyjaźni.
Obudził się o dziewiątej z bólem głowy, z chaosem myśli, z dziwnym uczuciem. Nie wiadomo dlaczego okropnie mu się zachciało zobaczyć Rogożyna; zobaczyć go i dużo z nim rozmawiać — o czym mianowicie, sam nie wiedział; potem już się był całkiem zdecydował iść po coś do Hipolita. Coś niejasnego działo się w jego sercu tak dalece, że wszystko, co mu się wydarzyło tego rana, wywarło na nim wprawdzie bardzo silne, ale mimo wszystko jakieś niejasne wrażenie. Jednym z tych wydarzeń była wizyta Lebiediewa.
Lebiediew zjawił się dość wcześnie, parę minut po dziewiątej, prawie zupełnie pijany. Chociaż książę w ostatnich czasach nie był zbytnio spostrzegawczy, jakoś mu się rzuciło w oczy, że od czasu kiedy wyprowadził się od nich generał Iwołgin, to znaczy od trzech dni, Lebiediew zaczął się bardzo źle prowadzić. Zrobił się raptem jakiś brudny i powalany, krawat miał przekręcony, a kołnierz surduta naderwany. W domu u siebie nawet wyprawiał awantury, co było słychać na całym podwórzu; Wiera przyszła raz cała zapłakana i coś opowiadała. Zjawiwszy się teraz u księcia Lebiediew zaczął jakoś dziwnie mówić; bił się w piersi i o coś sam siebie obwiniał.
- Zostałem... zostałem ukarany za zdradę i nikczernność swoją... Dano mi w twarz! — zakończył wreszcie tragicznym tonem.
- W twarz! Kto dał?... I tak wcześnie rano?
- Wcześnie rano ? — uśmiechnął się sarkastycznie Lebiediew. — Czas tu nie ma żadnego znaczenia... nawet dla kary fizycznej... ale mnie wycięto policzek moralny... moralny policzek, nie fizyczny!
Raptem usiadł bez ceremonii i zaczął opowiadać. Opowiadanie jego było ogromnie chaotyczne; książę zmarszczył brwi i już chciał wyjść, gdy naraz uderzyło go kilka słów. Osłupiał ze zdziwienia... Dziwne rzeczy mówił pan Lebiediew.
Z początku chodziło najwidoczniej o jakiś list; wypowiedziane zostało imię Agłai Iwanowny. Potem Lebiediew zaczął ni stąd, ni zowąd obwiniać samego księcia; czuło się gorycz w jego słowach; wynikało z nich, że jest skrzywdzony przez księcia. Najpierw, jak twierdził, książę obdarzył go zaufaniem w stosunkach z wiadomą "osobistością" (Nastasją Filipowną); ale później całkiem z nim zerwał i odpędził od siebie sromotnie, a nawet w tak obraźliwy sposób, że ostatnim razem jakoby dość niegrzecznie uchylił się od odpowiedzi na "niewinne pytanie o bliskich zmianach w jego domu". Z pijackimi Izami w oczach przyznał się Lebiediew, że "potem w żaden sposób nie mógł się z tym pogodzić, tym bardziej że dużo wiedział... bardzo dużo... i od Rogożyna, i od Nastasji Filipowny, i od Warwary Ardalionowny... od niej samej, proszę łaskawego pana... i od... i nawet od Agłai Iwanowny, może pan to sobie wyobrazić, za pośrednictwem Wiery, proszę księcia, za pośrednictwem mojej ukochanej Wiery, jedynaczki mojej... tak, proszę pana... zresztą nie jedynaczki, bo mam trzy córki. A kto powiadamiał listami Lizawietę Prokofiewnę, i to w najgłębszej tajemnicy, hę, hę! Kto jej pisywał o wszystkich stosunkach i... ruchach tej osobistości, czyli Nastasji Filipowny, hę, hę, hę! Kto, kto jest tym anonimem, pozwolę sobie zapytać?"