- Czyżby pan ? — zawołał książę.
- Właśnie ja — odpowiedział z godnością pijak — i dzisiaj również o wpół do dziewiątej, zaledwie pół godziny... nie, trzy kwadranse temu zawiadomiłem przezacną matkę, że muszę jej opowiedzieć o pewnej przygodzie... dość ważnej. Posłałem kartkę przez dziewczynę, od strony kuchni, proszę księcia. Przyjęła.
- Pan teraz widział Lizawietę Prokofiewnę ? — spytał książę, ledwo dowierzając własnym uszom.
- Widziałem dopiero co i dostałem policzek... moralny. Zwróciła list, nawet mi go rzuciła nie rozpieczętowany... a mnie wypędziła na zbity łeb... zresztą tylko moralnie zbity, nie fizycznie... chociaż niewiele brakowało, żeby i fizycznie!
- Jaki list rzuciła panu nie rozpieczętowany?
- A czy... hę, hę, hę! Przecież ja panu jeszcze nie powiedziałem! A zdawało mi się, że powiedziałem... Otrzymałem jeden taki list, aby go doręczyć...
- Od kogo? Komu?
Kiedy jednak Lebiediew zaczął to "wyjaśniać", trudno było dopatrzeć się w tym jakiegoś sensu. Książę, acz z trudnością, domyślił się, że list był oddany rano przez służącą Wierze Lebiediew celem doręczenia według adresu... "tak samo jak przedtem... tak samo jak przedtem, wiadomej osobistości i od tej samej osoby, proszę księcia... (ponieważ jedną z nich oznaczam słowem "osoba", a drugą tylko słowem "osobistość", celem poniżenia i rozróżnienia; albowiem wielka jest różnica pomiędzy niewinną i wysoce szlachetną córką generała a... damą z kameliami) a więc list byl od "osoby", której imię zaczyna się na literę A"...
- Czy to możliwe? Do Nastasji Filipowny? Nonsens! — zawołał książę.
- Był, był, proszę księcia, a jeśli nie do niej, to do Rogożyna, wszystko jedno, niech będzie do Rogożyna... i nawet do pana Tierientiewa był, celem doręczenia, pewnego razu, od osoby na literę A — mrugnął chytrze i uśmiechnął się Lebiediew.
Ponieważ często przeskakiwał z jednego tematu na drugi i zapomniał, o czym przed chwilą mówił, wiec książę zamilkł, żeby mu dać możność wypowiedzenia się. Mimo wszystko jednak sprawa przedstawiała się niewyraźnie: czy listy właśnie szły przez niego, czy przez Wierę? Skoro sam zapewniał, że "do Rogożyna to tak jak do Nastasji Filipowny", to znaczy, że listy najprawdopodobniej szły nie przez jego ręce, jeżeli w ogóle były listy. W jaki jednak sposób wpadł mu teraz w ręce list, trudno było dociec; najtrafniejsze chyba byłoby przypuszczenie, że w jakiś sposób wykradł go Wierze... zabrał po cichu i zaniósł w jakimś celu Lizawiecie Prokofiewnie. Do takiego wniosku doszedł w końcu książę.
- Pan jest niespełna rozumu! — krzyknął, niezwykle wzburzony.
- Niezupełnie, proszę księcia — odpowiedział nie bez urazy Lebiediew — co prawda, chciałem panu wręczyć, panu osobiście, żeby oddać przysługę... ale rozmyśliłem się i postanowiłem usłużyć i na wszystko oczy otworzyć przezacnej matce... ponieważ dawniej tak samo już raz powiadomiłem listem, anonimowym; i kiedy napisałem na kartce, zawczasu prosząc o przyjęcie mnie o godzinie ósmej minut dwadzieścia, też się podpisałem: "pani tajny korespondent"; i natychmiast zostałem dopuszczony, bezzwłocznie, nawet z wielkim pośpiechem, kuchennym wejściem... do przezacnej matki.
- No?...
- A tam, jak już wiadomo, o mało nie dostałem od niej po karku; to znaczy ledwo-ledwo, tak że nawet można uważać, że mnie prawie pobiła, proszę księcia. A list mi cisnęła. Co prawda, miała chęć 'go sobie zatrzymać — widziałem to, zauważyłem — ale rozmyśliła się i rzuciła: "Kiedy takiemu jak ty powierzono doręczyć, to doręcz..." Nawet się obraziła. Jeżeli już mną się nie krępowała i tak rzekła, to znaczy, że była obrażona. Łatwo zapalny charakter!
- Gdzież jest teraz ten list?
- Mam go wciąż przy sobie; proszę.
I oddał księciu kartkę Agłai do Gawriły Ardalionowicza, którą ten z triumfem tego samego rana w dwie godziny później pokazał siostrze.
- Ten list nie może zostać w pańskich rękach.
- Panu, panu! Panu go przynoszę — podchwycił gorąco Lebiediew. — Teraz znów jestem sługą księcia, sługą od głowy do serca, sługą wiernym po przelotnej zdradzie! Niech pan ukarze serce, a oszczędzi brodę, jak powiedział Tomasz Morus[91]... w Anglii i Wielkiej Brytanii. Mea culpa, mea culpa, [Moja wina, moja wina] jak mówi ojciec rzymski... to znaczy papież w Rzymie, ale ja go nazywam "ojcem rzymskim".
- Ten list powinien być zaraz odesłany — zaniepokoił się książę — ja go doręczę.
- A czy nie lepiej, a czy nie lepiej, najuprzejmiejszy książę, a czy nie lepiej... ten list... tego!
Lebiediew zrobił dziwny, słodziutki grymas; zaczął się nagle okropnie wiercić na krześle, jakby go ktoś ukłuł szpilką, i chytrze mrugał oczami, robiąc jednocześnie jakieś znaki ręką.
- Co to znowu ? — spytał groźnie książę.
- Może by tak uprzednio otworzyć! — wyszeptał Lebiediew przymilnie i jakby konfidencjonalnie.
Książę zerwał się taki wściekły, że Lebiediew zaczął uciekać; ale dobiegłszy do drzwi zatrzymał się wyczekując, czy książę się nie udobrucha.
- Oj, panie Lebiediew! Czy godzi się, czy godzi się upaść tak nisko, jak pan upadł! — zawołał książę ze smutkiem. Twarz Lebiediewa od razu się rozjaśniła.
- Podły jestem, podły jestem! — zbliżył się natychmiast, ze łzami w oczach, bijąc się w piersi.
- Przecież to nikczemność!
- Właśnie, nikczemność, proszę księcia!... Całkiem odpowiedni wyraz, proszę księcia!
- I skąd się w panu bierze ta skłonność do... takich dziwnych postępków? Przecież pan jest... po prosm szpiegiem! Po co pan pisał anonim i niepokoił... taką szlachetną i zacną kobietę? Dlaczego wreszcie Agłaja Iwanowna nie ma prawa pisać, do kogo jej się podoba? Pan dzisiaj chodził na skargę czy co? Co pan chciał przez to uzyskać? Co pana popchnęło do denuncjacji?
- Jedynie miła ciekawość i... chęć usłużenia szlachetnej osobie, tak, proszę księcia! — mamrotał Lebiediew. — Teraz jestem znów pańskim sługą, oddanym sługą! Może mnie pan nawet powiesić!
- Czy pan w takim stanie, jak teraz, przyszedł do Lizawiety Prokofiewny? — spytał ze wstrętem książę.
- Nie, proszę księcia... byłem trzeźwiejszy... i nawet przyzwoitszy; to już po tym poniżeniu doszedłem... do tego, co książę widzi.
- No dobrze, niech pan mnie zostawi samego.
Tę prośbę trzeba było zresztą powtórzyć kilka razy, zanim gość zdecydował się w końcu wyjść. Już zupełnie otworzywszy drzwi, znowu zawrócił, doszedł do środka pokoju na palcach i znowu zaczął dawać rękami znaki, pokazując, jak się otwiera list; wypowiedzieć jednak swojej rady słowami nie miał śmiałości; potem wyszedł, uśmiechając się łagodnie i życzliwie.
Nadzwyczaj ciężko było słuchać tego wszystkiego. Na czoło wszystkich faktów wysuwał się jeden najważniejszy i niezwykły fakt: a mianowicie, że Agłaja była w wielkim strachu, w wielkiej rozterce, męczyła się ogromnie z jakiegoś powodu (z "zazdrości", szepnął do siebie książę). Widać było również, że ją źli ludzie wprawiali w kłopotliwe sytuacje, i aż dziw brał, że im tak bardzo ufała. Niewątpliwie w tej mało doświadczonej, ale gorącej i dumnej główce dojrzewały jakieś szczególne plany, może nawet zgubne... i do niczego niepodobne. Książę był bardzo zaniepokojony i w swoim ambarasie nie wiedział, na co się zdecydować. Trzeba było koniecznie czemuś zapobiec, czuł to doskonale. Jeszcze raz spojrzał na adres zapieczętowanego listu: o, tu nie miał żadnych wątpliwości i niepokojów, gdyż ufał; co innego wydawało mu się niepokojące w tym liście: nie wierzył Gawrile Ardalionowiczowi. A jednak postanowił sam mu doręczyć ten list i wyszedł już w tym celu z domu, ale po drodze się rozmyślił. Prawie przed samym domem Pticyna jakby umyślnie nawinął mu się Kola i książę zlecił mu oddać list do rąk brata jakby wprost od Agłai Iwanowny. Kola o nic nie pytał i zaniósł, toteż Gania nawet się nie domyślał, przez ile stacji przeszedł ten list. Po powrocie do domu książę poprosił do siebie Wierę Łukianownę, opowiedział jej, co należało,, i uspokoił ją, ponieważ dotąd szukała listu i płakała. Kiedy się dowiedziała, że list zabrał ojciec, okropnie się przeraziła. (Książę dowiedział się od niej już potem, że nieraz oddawała potajemne usługi Rogożynowi i Agłai Iwanownie; nawet jej przy tym nie przychodziło do głowy, że mogło być w tym coś szkodliwego dla księcia...) A książę doszedł w końcu do takiego nerwowego stanu, że kiedy w dwie godziny później przybiegł do niego posłaniec od Koli z wiadomością o chorobie ojca, w pierwszej chwili prawie nie mógł zrozumieć, o co chodzi. Ale ten wypadek przywrócił mu równowagę ducha, gdyż mocno go zaabsorbował. Przesiedział u Niny Aleksandrowny (dokąd oczywiście przyniesiono chorego) prawie do samego wieczora. W niczym nie pomógł, ale są ludzie, których nie wiadomo dlaczego przyjemnie jest widzieć przy sobie w ciężkiej chwili. Kola był strasznie przygnębiony, wciąż prawie szlochał, ale przez cały czas był niestrudzony: biegał po doktora i przyprowadził trzech, biegał do apteki, do felczera. Generała na pół ocucono, ale nie przyprowadzono do zupełnej przytomności; lekarze powiedzieli, że "w każdym razie pacjentowi grozi niebezpieczeństwo". Waria i Nina Aleksandrowna nie odchodziły od chorego; Gania był wylękniony i przybity, ale nie chciał wejść na górę i nawet bał się zobaczyć chorego; załamywał ręce i w bezładnej rozmowie, jaką prowadził z księciem, jakoś mimo woli wyraził się, że niby "takie nieszczęście i jakby naumyślnie w takim czasie"! Księciu wydało się, że rozumie, o jakim mianowicie czasie mówi Gania. Hipolita książę już nie zastał w domu Pticyna. Przed wieczorem przybiegł Lebiediew, który po porannych "wyjaśnieniach" spał bez przerwy aż do tej pory. Teraz był prawie trzeźwy i płakał nad chorym prawdziwymi łzami jak nad rodzonym bratem. Głośno oskarżał sam siebie, nie tłumacząc jednak, o co chodzi i wciąż nagabywał Ninę Aleksandrownę, zapewniając ją co chwila, że to "on, on tylko jest przyczyną, nikt inny, tylko on... powodowany wyłącznie miłą ciekawością, i że "nieboszczyk" (tak z niewiadomych względów nazywał żyjącego jeszcze generała) był nawet genialnym człowiekiem"! Ze szczególną powagą kładł nacisk na tę genialność, jakby z tego mógł natychmiast wyniknąć jakiś niezwykły pożytek. Nina Ałeksandrowna, widząc jego szczere łzy, powiedziała mu wreszcie bez najmniejszego wyrzutu i niemal pieszczotliwym tonem: "No, Bóg z panem, no, niech pan nie lamentuje, Bóg panu przebaczy!" Lebiediew był tak uderzony tymi słowami i ich tonem, że przez cały wieczór nie chciał nawet na krok odejść od Niny Aleksandrowny (i przez wszystkie następne dni, aż do śmierci generała, prawie od rana do hocy przesiadywał w ich domu). W ciągu dnia dwa razy przychodził do Niny Aleksandrowny posłaniec od Lizawiety Prokofiewny dowiedzieć się o zdrowie chorego. Kiedy zaś wieczorem o dziewiątej w salonie Jepanczynów, już zapełnionym gośćmi, zjawił się książę, Lizawietą Prokofiewną od razu zaczęła go wypytywać o chorego; pytała ze współczuciem i bardzo szczegółowo, a Biełokońskiej z powagą odpowiedziała na pytanie: "Co to za chory i kto to jest Nina Ałeksandrowna?" Księciu bardzo się to spodobało. On sam, rozmawiając z Lizawietą Prokofiewną, mówił "bardzo ładnie", jak się wyrażały potem siostry Agłai; "skromnie, cicho, bez niepotrzebnych słów i gestów, z godnością; wszedł bardzo dobrze; ubrany był doskonale" i nie tylko nie "upadł na równej podłodze", jak się obawiał dzień przed tym, ale najwidoczniej wywarł na wszystkich nawet przyjemne wrażenie.
91
Tomasz Morus (1478-1535), humanista angielski, jeden z teoretyków utopijnego socjalizmu. W r. 1529 mianowany wielkim kanclerzem. Był przeciwnikiem zerwania z Rzymem i w r. 1532 ustąpił i urzędu. Gdy odmówił wzięcia udziału w koronacji Anny Boleyn, został na rozkaz Henryka VIII uwięziony. Oskarżony o zdradę stanu, został skazany na śmierć w r. 1535. Przed śmiercią prosił kata, by oszczędził jego brodę, która, według jego słów, nic nie zawiniła.