Выбрать главу

- On mi już powiedział, że nienawidzi pani... — wybełkotała z trudem Agłaja.

- Bardzo możliwe; bardzo możliwe, ja go przecie nie jestem warta, ale... ale zdaje mi się, że pani skłamała! On mnie nie może nienawidzić i-nie mógł tak powiedzieć. Zresztą gotowa jestem pani przebaczyć... przez wzgląd na pani położenie... lepiej jednak o pani myślałam; myślałam, że pani jest i mądrzejsza, i lepszy ma charakter, daję słowo!... No, niechże pani sobie weźmie swój skarb... bo książę patrzy na panią i nie może przyjść do siebie... niech go pani zabiera, ale pod jednym warunkiem: wynoście się w tej chwili! Natychmiast!...

Padła na fotel i zalała się łzami. Nagle jednak coś nowego zabłysło w jej oczach; uporczywie i badawczo popatrzyła na Agłaję i wstała z miejsca.

- Chcesz, to ja zaraz... ka-żę mu, słyszysz? ka-żę mu tylko i on zaraz cię rzuci, i zostanie ze mną na zawsze i ożeni się ze mną, a ty pobiegniesz do domu sama? Chcesz, chcesz?! — krzyknęła jak szalona, sama bodaj nie wierząc, że z ust jej mogły wyjść takie słowa.

Agłaja, przerażona, rzuciła się do drzwi, ale stanęła w drzwiach jak przykuta i słuchała.

- Chcesz, to przepędzę Rogożyna? A może myślałaś, że ja się dla twojej przyjemności wydałam za niego? Chcesz, to zaraz przy tobie krzyknę: "Wynoś się, Rogożyn!", a do księcia powiem: "Pamiętasz, co mi obiecałeś?" O Boże! Po co ja się tak poniżyłam przed nim? Czy to nie ty, książę, sam mnie zapewniałeś, że pójdziesz za mną, cokolwiek stałoby się, i nigdy mnie nie porzucisz; że mnie kochasz i wszystko mi przebaczysz, i mnie sza... nu... Tak, i to też mówił! I ja, żeby ci rozwiązać ręce, uciekłam od ciebie, a teraz nie chcę! Dlaczego ona mnie potraktowała jak ladacznicę? Czy jestem ladacznicą, spytaj Rogożyna, on ci powie! Teraz, gdy ona mię zelżyła, i to w twoich oczach, ty się ode mnie odwrócisz, a ją poprowadzisz pod rączkę? A bądżże przeklęty za to, że w ciebie jednego wierzyłam. Idź precz, Rogożyn, jesteś niepotrzebny! — krzyczała prawie nieprzytomna, z trudem wyrzucając słowa z piersi, z wykrzywioną twarzą i spiekłymi ustami, najwidoczniej sama ani trochę nie wierząc swojej fanfaronadzie, zarazem jednak pragnąc chociaż o sekundę przedłużyć ten moment i oszukać siebie. Wybuch był tak silny, że może by nawet umarła; tak się przynajmniej wydawało księciu. — To on, patrz! — zawołała wreszcie do Agłai, wskazując ręką księcia. — Jeżeli on zaraz nie podejdzie do mnie, nie weźmie mnie, a ciebie nie rzuci, to bierz go sobie, ustępuję ci go, mnie jest niepotrzebny!... I ona, i Agłaja zatrzymały się jakby w oczekiwaniu i obie jak obłąkane patrzyły na księcia. Ale on chyba nie rozumiał nawet całej siły tego wyzwania, można by to twierdzić z całą pewnością. Widział tylko szaloną, pełną rozpaczy twarz, z powodu której, jak się kiedyś wyraził w rozmowie z Agłaja, serce miał "przebite na zawsze". Nie mógł dłużej znieść tego i błagalnie, z wyrzutem zwrócił się -do Agłai, wskazując Nastasję Filipownę:

- Czyż tak można! Przecież ona jest... taka nieszczęśliwa!

Ledwo jednak zdążył to wymówić, a już oniemiał pod okropnym wzrokiem Agłai. We wzroku tym odmalowało się tyle cierpienia i zarazem tyle bezgranicznej nienawiści, że załamał ręce, krzyknął i podbiegł ku niej, ale już było za późno. Nie zniosła nawet momentu jego wahania, zasłoniła twarz rękami, krzyknęła: "Ach, mój Boże!", i wybiegła z pokoju, a za nią Rogożyn, by jej otworzyć drzwi na ulicę.

Pobiegł i książę, ale na progu chwyciły go czyjeś ręce. Tragiczna, wykrzywiona bólem twarz Nastasji Filipowny patrzyła na niego z wytężeniem, a zsiniałe usta poruszały się, pytając:

- Za nią? Za nią?...

Bez czucia padła mu na ręce. Dźwignął ją, zaniósł do pokoju, ułożył w fotelu i stanął nad nią w tępym oczekiwaniu. Na stoliku stała szklanka z wodą; Rogożyn, który już powrócił, złapał szklankę i prysnął jej wodą w twarz; otworzyła oczy i przez chwilę nie mogła nic zrozumieć; nagle jednak rozejrzała się, drgnęła i z krzykiem rzuciła się do księcia:

- Mój! Mój! — zawołała. — Dumna panna uciekła! Cha, cha, cha! — śmiała się w napadzie histerii. — Cha, cha, cha! Ja go tej pannie oddawałam! I po co? Na co? Wariatka ze mnie! Wariatka!... Wynoś się stąd, Rogożyn, cha, cha, cha!

Rogożyn przyjrzał im się badawczo, nie wyrzekł ani słowa, wziął kapelusz i wyszedł. Po upływie dziesięciu minut książę siedział obok Nastasji Filipowny, nie spuszczał z niej oka i gładził ją po główce i po twarzy oburącz, jak małe dziecko.

Śmiał się, kiedy ona się śmiała, i gotów był płakać na widok jej łez. Nic nie mówił, ale uważnie wsłuchiwał się w jej urywany, pełen egzaltacji, chaotyczny bełkot; wątpliwe, czy coś rozumiał z tego, uśmiechał się jednak w milczeniu i gdy tylko wydało mu się, że ona znów rozpacza albo szlocha, czyni mu wyrzuty albo się skarży, natychmiast znów ją zaczynał głaskać po główce i delikatnie wodzić rękami po jej policzkach, pocieszając ją i perswadując jak dziecku.

IX

Minęły dwa tygodnie od wydarzenia opisanego w poprzednim rozdziale i sytuacja bohaterów naszej opowieści tak dalece się zmieniła, że bardzo trudno byłoby przystąpić do dalszego ciągu bez bliższych wyjaśnień. A jednak czujemy, że powinniśmy się ograniczyć do zwykłego podania faktów, bez specjalnych komentarzy, z bardzo prostej przyczyny: ponieważ sami w wielu wypadkach nie moglibyśmy objaśnić tego, co zaszło. Takie uprzedzenie z naszej strony musi wydać się czytelnikowi nader dziwne i niejasne: jak można opowiadać o tym, o czym się nie ma dokładnego pojęcia ani wyrobionego zdania? Żeby się nie stawiać w jeszcze fałszywszym położeniu, spróbujemy lepiej wyjaśnić rzecz za pomocą przykładu, a może łaskawy czytelnik zrozumie, na czym polegają nasze trudności, tym bardziej iż przykład ten nie będzie dygresją, ale przeciwnie, prostą i bezpośrednią kontynuacją opowieści.

W dwa tygodnie później, to znaczy już na początku lipca i w ciągu tych dwóch tygodni, dzieje naszego bohatera, a zwłaszcza ostatnie wydarzenie, zamieniają się w jakaś dziwną, niezwykle wesołą, prawie niewiarygodną i zarazem niemal oczywistą anegdotę, która powoli stawała się głośna na wszystkich ulicach znajdujących się w pobliżu willi zamieszkanych przez Lebiediewa, Pticyna, Darię Aleksiejewnę, Jepanczynów, krócej mówiąc, prawie w całym mieście i nawet w osiedlach podmiejskich. Całe prawie towarzystwo — miejscowi obywatele, przyjeżdżający na muzykę letnicy — wszyscy zajęci byli opowiadaniem jednej i tej samej historii, w tysiącznych, najprzeróżniejszych odmianach, o tym, jak pewien książę, urządziwszy skandal w znanym i szanowanym domu i wyrzekłszy się panny z tegoż domu, będącej już jego narzeczoną, zajął się znaną loretką, zerwał wszystkie dawne stosunki i nie zważając na nic, nie zważając na groźby, nie zważając na powszechne oburzenie, zamierza w tych dniach poślubić ową upadłą kobietę, tu, na miejscu, w Pawłowsku, jawnie, publicznie, z podniesioną głową, patrząc wszystkim w oczy. Anegdotę ową zaczęto tak bardzo upiększać różnymi skandalami, tyle wplątano do niej znanych i wybitnych osób, przydano jej takie mnóstwo różnych fantastycznych i zagadkowych odcieni, a z drugiej strony oparto ją na takich niezbitych i oczywistych faktach, że ogólna ciekawość i plotki były niewątpliwie usprawiedliwione. Najbardziej wyrafinowane jednak, najprzemyślniejsze, a zarazem najbardziej prawdopodobne tłumaczenie było dziełem kilku solidnych plotkarzy, pochodzących z tej warstwy ludzi rozumnych, którzy zawsze w każdym społeczeństwie uważają za swój obowiązek jak najśpieszniej objaśnić wszystkim innym ludziom każde wydarzenie czują się jakby powołani do tego i znajdują w tym pewnego rodzaju pociechę. Według ich komentarza, młody człowiek z dobrej rodziny, książę, prawie bogacz, głuptas, ale demokrata, zwariowany na punkcie współczesnego nihilizmu, odkrytego przez pana Turgieniewa[94], nie umiejący prawie mówić po rosyjsku, zakochał się w córce generała Jepanczyna i dopiął tego, że oficjalnie został jej narzeczonym. Ale podobnie jak ów seminarzysta Francuz, o którym niedawno była wydrukowana anegdota i który umyślnie dopuścił, aby go wyświęcono na kapłana, umyślnie sam o to wyświęcenie prosił, wypełnił wszelkie obrządki, bił pokłony, całował, przysięgał itd., aby zaraz nazajutrz oświadczyć w liście do swojego biskupa, że on, nie wierząc w Boga, uważa za nieuczciwe oszukiwać ludzi i utrzymywać się ich kosztem nic w zamian nie dając z siebie, a zatem składa otrzymaną w dnju wczorajszym godność, swój zaś list otwarty drukuje w gazetach postępowych — podobnie jak ten ateusz miał jakoby i książę popełnić swojego rodzaju fałszerstwo. Opowiadano, że naumyślnie doczekał do uroczystych zaręczyn na przyjęciu u rodziców swojej narzeczonej, na którym został przedstawiony bardzo wielu wpływowym osobistościom, aby na głos i przy wszystkich wystąpić ze swoimi przekonaniami, zwymyślać czcigodnych dostojników, publicznie i w sposób obelżywy odrzucić rękę narzeczonej i, opierając się wyprowadzającym go lokajom, rozbić przepiękną wazę chińską. Do tego, jako rzecz charakterystyczną dla współczesnych obyczajów, dodawano, że nierozsądny młodzieniec w istocie kochał swoją narzeczoną, córkę generała, ale wyrzekł się jej jedynie z nihilizmu i dla wywołania skandalu, żeby nie odmówić sobie przyjemności ożenienia się na oczach całego świata z kobietą lekkich obyczajów i udowodnienia w ten sposób, że według jego zapatrywań nie istnieją ani upadłe, ani cnotliwe kobiety, a jest tylko po prostu wolna kobieta; że on nie wierzy w przyjęty w towarzystwie utarty podział, wierzy zaś tylko w "kwestię kobiecą". Że wreszcie w jego oczach kobieta upadła stoi nawet jeszcze nieco wyżej niż kobieta nie-upadła. Ta wersja wydawała się wielce prawdopodobna i przez większość letników została przyjęta, tym bardziej iż ją potwierdzały codzienne fakty. Co prawda, wiele szczegółów pozostało niewyjaśnionych: opowiadano na przykład, że biedna dziewczyna tak bardzo była zakochana w swoim narzeczonym, a jak go niektórzy nazywali: "uwodzicielu", że przybiegła do niego zaraz na drugi dzień po tym, jak on ją porzucił i kiedy siedział u swojej kochanki; inni zapewniali, że on ją umyślnie zaciągnął do swojej kochanki z pobudek nihilistycznych, to znaczy w celu poniżenia i pohańbienia. Czy tak, czy owak zaciekawienie z powodu tej całej historii wzrastało z dnia na dzień, tym bardziej że nie było już najmniejszej wątpliwości, iż skandaliczny ślub istotnie się odbędzie.

вернуться

94

Terminu "nihilizm" użył po raz pierwszy Turgieniew w powieści Ojcowie i dzieci (Otcy i dieti, 1862).