nach. Uspokoiłem je, bo to już było brzydkie, ale we wsi od razu wszyscy się dowiedzieli i oskarżyli mię, że psuję dzieci. Później dowiedzieli się też, że dzieci lubią Marię, i okropnie się wystraszyli; ale Maria już była szczęśliwa. Zabronili nawet dzieciom, by się z nią widywały, ale one biegały do niej cichaczem do stada, daleko, prawie pół wiorsty za wieś; nosiły jej podarunki, a niektóre przybiegały tylko po to, żeby ją uściskać, pocałować, powiedzieć: je vous aime, Marie! [Kocham ci, Mario!] — i potem czym prędzej biec z powrotem. Maria o mało nie dostała pomieszania zmysłów wobec takiego niespodziewanego szczęścia; nawet nigdy o tym nie marzyła; wstydziła się i była uradowana; a co najważniejsze, dzieci, zwłaszcza dziewczynki, lubiły do niej biegać po to, aby jej powiedzieć, że ja ją kocham i bardzo im dużo o niej mówię. Powiedziały jej, że to ja sam we wszystko je wtajemniczyłem i że one teraz ją bardzo lubią i współczują jej, i zawsze takie dla niej będą. Potem przybiegały do mnie i z takimi radosnymi, zaaferowanymi buziami komunikowały, że dopiero co widziały Marię i że Maria przesyła mi ukłony. Wieczorem chodziłem do wodospadu; było tam jedno miejsce zupełnie niewidoczne od strony wsi; dokoła rosły topole; tutaj właśnie dzieci zbiegały się do mnie niemal co wieczór, niektóre nawet po kryjomu. Zdaje mi się, że dla nich wielką radością była moja miłość do Marii, i w tej jednej rzeczy, za cały czas mojego tam pobytu, oszukałem je. Nie wyprowadziłem ich z błędu, że wcale nie kocham Marii, czyli nie jestem w niej zakochany, że mi jej tylko bardzo żal; widziałem ze wszystkiego, że one wolały, żeby było tak, jak same sobie uroiły i ułożyły między sobą; toteż milczałem i udawałem, że odgadły moją tajemnicę. I tak były delikatne i czułe te małe serduszka: między innymi wydało się im niemożliwe, żeby ich poczciwy Leon tak kochał Marię, a ona była tak źle ubrana i bez trzewików. Proszę sobie wyobrazić, wystarały się dla niej o trzewiki, pończochy i bieliznę, a nawet jakąś suknię; jak tego dokonały — nie mogę pojąć; działały całą gromadą. Kiedy je wypytywałem, śmiały się tylko wesoło, a dziewczynki klaskały w rączki i całowały mnie. Czasami chodziłem też ukradkiem widywać się z Marią. Była już coraz bardziej chora i ledwo chodziła; w końcu przestała zupełnie służyć u pastucha, ale zawsze co rano wychodziła z bydłem. Siadała z boku; tam pod jedną stromą, prawie prostopadłą skałą był występ; siadała na kamieniu w kącie zasłoniętym od wszystkich i spoczywała tak bez ruchu cały dzień, od rana aż do chwili, kiedy stado odchodziło. Była już taka słaba wskutek suchot, że przeważnie siedziała z zamkniętymi oczyma, oparłszy głowę o skałę, i drzemała, ciężko oddychając; twarz jej wychudła jak u kościotrupa, pot występował na czole i na skroniach. Tak ją zawsze zastawałem. Przychodziłem na chwilę; również nie chciałem, żeby mię widziano. Gdy tylko się ukazywałem, Maria w tej chwili ocykala się, otwierała oczy i rzucała się całować moje ręce. Nie broniłem się już przed tym, bo dla niej było to szczęściem; przez cały czas, kiedy siedziałem, drżała i płakała; co prawda, kilka razy zaczynała nawet coś mówić, trudno ją było jednak zrozumieć. Zachowywała się jak szalona, wpadała bądź w zachwyt, bądź też w okropne zdenerwowanie. Czasami przychodziły ze mną dzieci. Stawały wtedy zazwyczaj w pobliżu i pilnowały nas przed czymś czy przed kimś, i to sprawiało im niezwykłą przyjemność. Kiedyśmy odchodzili, Maria znów zostawała sama i siedziała tak jak przedtem, bez ruchu, z zamkniętymi oczyma i z głową opartą o skałę; może śniła o czymś. Pewnego razu z rana już nie mogła wyjść do stada i została u siebie, w swoim pustym domu. Dzieci natychmiast się o tym dowiedziały i prawie wszystkie odwiedziły ją tego dnia; leżała sama samiuteńka. Przez dwa dni opiekowały się nią tylko dzieci, zabiegając do niej kolejno, ale potem, kiedy po wsi rozeszła się wieść, że Maria rzeczywiście umiera, zaczęły się do niej schodzić stare baby; siedziały i dyżurowały. We wsi, zdaje się, zaczęto się litować nad Marią; przynajmniej nie powstrzymywano dzieci i nie krzyczano na nie tak jak przedtem. Maria wciąż była pogrążona w półśnie; sen miała niespokojny: okropnie kaszlała. Staruchy odpędzały dzieci, ale one przybiegały do okna, czasem tylko na jedną chwilę, żeby powiedzieć: Bonjour, notre bonne Marie [Dzień dobry, nasza dobra Mario]. A ona, gdy tylko je zobaczyła albo usłyszała, od razu się ożywiała i, nie zwracając uwagi na baby, usiłowała podnieść się na łokciu, kiwała im głową, dziękowała. Dzieci po dawnemu przynosiły jej podarunki, ale prawie nic nie jadła. Ręczę paniom, że dzięki tym małym serduszkom umarła szczęśliwa. Dzięki nim zapomniała o swojej strasznej nędzy, jak gdyby one udzieliły jej przebaczenia, ponieważ do samego końca uważała się za wielką zbrodniarkę. Dzieci jak ptaszki uderzały skrzydełkami w jej okna i krzyczały co rano: Nous t'aimons, Marie [Kochamy cię, Mario]. Wkrótce umarła. Myślałem, że pozy je o wiele dłużej. W przeddzień jej śmierci zaszedłem do niej o zachodzie słońca; zdaje się, że mnie poznała; po raz ostatni uścisnąłem jej rękę; jakże chuda była ta ręka! A tu nagle rano przychodzą do mnie ludzie i mówią, że Maria umarła. Wtedy już dzieci nie można było utrzymać: przystroiły całą jej trumnę kwiatami i włożyły jej wianek na głowę. Pastor w kościele już nie pomstował na zmarłą, a na pogrzebie było bardzo mało osób, tak tylko, z ciekawości przyszli niektórzy; kiedy jednak trzeba było nieść trumnę, dzieci rzuciły się wszystkie razem, żeby ją nieść. Ponieważ same nie mogły udźwignąć, więc pomagały, wszystkie biegły za trumną i wszystkie płakały. Od tego czasu mogiłka Marii stała się przedmiotem nieustannej troski dzieci: rokrocznie zdobią ją kwiatami, zasadziły dokoła niej róże. Ale od dnia pogrzebu zaczęła się też nagonka całej wsi na mnie z powodu dzieci. Głównymi podżegaczami byli pastor i nauczyciel. Dzieciom stanowczo zabroniono nawet widywać się ze mną, a Schneider podjął się tego dopilnować. Widywaliśmy się jednak i porozumiewaliśmy się na migi. Dzieci przysyłały mi maleńkie kartki. Później to wszystko jakoś się ułożyło, ale wtedy było bardzo dobrze: nawet się jeszcze bardziej zbliżyłem z dziećmi wskutek tej nagonki. W ostatnim roku prawie się pogodziłem z nauczycielem i z pastorem. Ale Schneider długo się rozwodził i spierał ze mną o mój szkodliwy "system" postępowania z dziećmi. Jaki tam znów mój system! W końcu Schneider wyrzekł pewną bardzo dziwną myśl — było to już przed samym moim odjazdem — powiedział mi, że się całkiem przekonał, iż jestem kompletnym dzieckiem, to znaczy dzieckiem, i nic więcej, że tylko ze wzrostu i z twarzy wyglądam na dorosłego, ale mój poziom umysłowy, dusza, charakter, a może nawet i rozum, nie pozwalają mnie zaliczyć do ludzi dorosłych i takim pozostanę, chociażbym nawet żył sześćdziesiąt lat. Ogromnie się uśmiałem: oczywista, że nie miał racji, bo jakież tam ze mnie dziecko! Ale to prawda, że istotnie z dorosłymi, z dużymi ludźmi przestawać nie lubię — dawno to już zauważyłem — nie lubię, bo nie umiem. Żeby nie wiem jak rozmawiali ze mną, żeby nie wiem jak byli dla mnie dobrzy, zawsze mi z nimi czemuś dziwnie ciężko i jestem strasznie rad, gdy mogę jak najprędzej uciec do moich towarzyszy, a towarzyszami moimi zawsze były dzieci, ale nie dlatego, że ja sam byłem dzieckiem, tylko dlatego, że mnie po prostu ciągnęło do dzieci. Kiedy jeszcze z samego początku mojego pobytu na wsi — wtedy właśnie, kiedy chodziłem w góry sam, by się oddawać smutnym rozmyślaniom — włócząc się samotnie, spotykałem niekiedy, zwłaszcza w południe hałaśliwą gromadę dzieci, dopiero co wypuszczonych ze szkoły, biegnących ze swoimi woreczkami i tabliczkami, z krzykiem i śmiechem, w podskokach, to cała dusza moja zaczynała nagle rwać się ku nim. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem doznawać silnych i radosnych wrażeń przy każdym spotkaniu z nimi. Przystawałem i śmiałem się ze szczęścia, patrząc na ich malutkie, migające i wiecznie ruchliwe nóżki, na chłopaczków i dziewczynki podążających razem, na śmiech i łzy (gdyż wiele z nich już zdążyło się poczubić, rozpłakać, znów się pogodzić i pobawić, zanim ze szkoły dobiegły do domu), i zapomniałem wówczas o swoim smutku. Później zaś, przez całe te trzy lata, nie mogłem nawet zrozumieć, jak i dlaczego ludzie się smucą. Oddałem dzieciom całe swoje życie. Nigdy nawet nie pomyślałem o tym, żeby opuścić wieś, do głowy mi nie przychodziło, że kiedyś pojadę do Rosji. Wydawało mi się, iż ciągle będę tam, ale w końcu zorientowałem się, że Schneider nie może mię utrzymywać, a przy tym zaszła sprawa na tyle, zdaje się, ważna, że Schneider sam mnie przynaglił do wyjazdu i za mnie dał tutaj odpowiedź. Zobaczę teraz, co to jest takiego, i muszę się kogoś poradzić. Może mój los zupełnie się odmieni, ale nie o to chodzi, nie to jest rzeczą główną. Najważniejsze jest to, że już się odmieniło całe moje życie. Dużo tam zostawiłem, aż nazbyt dużo. I wszystko znikło. Siedziałem w pociągu i myślałem: "Idę teraz do ludzi; może nic nie wiem, ale zaczęło się nowe życie". Postanowiłem załatwić swoją sprawę uczciwie i stanowczo. Może mi będzie z ludźmi nudno i ciężko. Na początek umyśliłem sobie być ze wszystkimi grzeczny i szczery; przecie nikt ode mnie więcej nie będzie wymagał. Może i tutaj uważać mnie będą za dziecko — no to niech uważają! Mnie wszyscy uważają nie wiadomo dlaczego za idiotę; rzeczywiście byłem kiedyś tak chory, że robiłem wrażenie idioty, ale teraz cóż ze mnie za idiota, kiedy sam zdaję sobie sprawę, że ludzie o mnie tak są-sądzą? Wchodzę i myślę: "Jestem w ich oczach idiotą, a jednak mam rozum, a oni nawet się tego nie domyślają..." Często mi do głowy przychodzą takie myśli. Kiedy w Berlinie otrzymałem stamtąd kilka liścików, które dzieci zdążyły do mnie napisać... dopiero wtedy pojąłem, jak je kochałem. Bardzo ciężko otrzymać pierwszy list! Jak one się smuciły odprowadzając mnie! Już miesiąc przedtem zaczęły mnie żegnać: Leon s'm va pour toujours! [Leon odjeżdża na zawsze!] Co wieczór zbieraliśmy się jak dawniej przy wodospadzie i mówiliśmy o tym, jak się rozstaniemy. Czasami bywało równie wesoło jak przedtem; tylko kiedy rozstawaliśmy się na noc, zaczęły mocno i gorąco mnie ściskać, czego dotychczas nie robiły. Niektóre przybiegały do mnie do domu w tajemnicy przed wszystkimi, pojedynczo, po to tylko, żeby mię uściskać i pocałować na osobności, nie przy wszystkich. Kiedy już udawałem się na kolej, wszystkie, całą gromadą, odprowadziły mię do stacji. Stacja kolei żelaznej odległa była od naszej wsi mniej więcej o wiorstę. Dzieci wstrzymywały się od płaczu, ale niektóre nie mogły i płakały głośno, zwłaszcza dziewczynki. Szliśmy szybko, żeby się nie spóźnić, ale coraz to któreś dziecko rzucało się ku mnie. pośrodku drogi, obejmowało swoimi małymi rączkami i całowało, zatrzymując tylko po to całą gromadę; a my, chociaż śpieszyliśmy się, przystawaliśmy i czekali, aż się pożegna. Gdy wsiadłem do wagonu i pociąg ruszył, wszystkie dzieci krzyknęły "hura!" i długo stały na miejscu, dopóki pociąg nie zniknął im z oczu. I ja też patrzyłem... Proszę posłuchać: kiedy niedawno tu wszedłem i spojrzałem na miłe twarzyczki pań — bardzo się teraz przypatruję twarzom — i usłyszałem pierwsze ich słowa, to po raz pierwszy od owych czasów zrobiło mi się lekko na sercu. I już sobie wtedy pomyślałem, że chyba rzeczywiście należę do ludzi szczęśliwych: przecie wiem, że się nieczęsto spotyka ludzi, których można od razu polubić, a ja, gdy tylko wyszedłem z wagonu, od razu panie spotkałem. Wiem bardzo dobrze, że wszyscy wstydzą się mówić o swoich uczuciach, a ja paniom mówię i wcale się nie wstydzę. Jestem nietowarzyski i może długo do państwa nie przyjdę. Proszę tylko nie zrozumieć tego źle: nie dlatego tak powiedziałem, że nie cenię znajomości z państwem, i nie dlatego, że się o coś obraziłem; niechże panie tak nie myślą. Pytały mię panie o swoje twarze, co mianowicie w nich dostrzegłem. Powiem z największą przyjemnością. Pani, Adelajdo Iwanowho, ma twarz bardzo szczęśliwą, ze wszystkich trzech twarzy najsympatyczniejszą. A ponadto pani jest bardzo ładna; patrząc na panią człowiek musi sobie powiedzieć: "Ona ma twarz dobrej siostry." Pani odnosi się do każdego wesoło i po prostu, ale umie pani również poznać się na sercu. To myślę o twarzy pani. Natotomiast pani, Aleksandro Iwanowno, ma twarz tak samo ładną i bardzo miłą, jednak nosi pani chyba'w sobie jakiś tajemny smutek, serce ma pani bez wątpienia dobre, ale nie jest pani wesoła. Twarz pani posiada jakiś szczególny odcień, podobnie jak Madonna Holbeina w Dreźnie[16]. Tyle co do pani; czy odgadłem. Same panie przecież uważają, że jestem dobrym odgadywaczem. Co się jednak tyczy pani twarzy, Lizawieto Prokofiewno — zwrócił się nagle do generałowej — to już mi się nawet nie zdaje, ale mam wprost pewność, że pani jest zupełne dziecko, i to we wszystkim, we wszystkim, w dobrym i złym, mimo swoich podeszłych lat. Pani się chyba na mnie nie gniewa, że tak mówię? Pani przecież wie, co ja sądzę o dzieciach. I niechże panie aby nie pomyślą, że ja z głupoty tak szczerze wszystko to mówiłem o ich twarzach; o nie, bynajmniej ! Może uczyniłem to z jakąś specjalną myślą.
вернуться
Mowa o obrazie Hansa Holbeina młodszego Madonna z rodziną burmistrza Jakuba Mayera, którego kopia znajduje się w Dreźnie, gdzie Dostojewski mógł ją był widzieć w czasie swojego pobytu w r. 1867. Kopia ta w owym czasie uchodziła za oryginał.