Generał strasznie się zaczerwienił. Kola również się zaczerwienił i ścisnął sobie głowę rękami; Pticyn szybko się odwrócił. Tylko jeden Ferdyszczenko śmiał się tak jak przedtem. O Gani nawet nie ma co mówić: stał cały czas, cierpiąc niewysłowioną, trudną do zniesienia mękę.
- Mogę zapewnić — wymamrotał generał — że i mnie się przydarzyło zupełnie to samo...
- Papa miał rzeczywiście jakąś przykrość z guwernantką Biełokońskich, panną Smith — zawołał Kola — pamiętam!
- Jak to ? Kubek w kubek ? Jedna i ta sama historia na dwóch krańcach Europy i tak doprawdy identyczna we wszystkich szczegółach aż do jasnobłękitnej sukni! — nalegała bezlitośnie Nastasja Filipowna. — Przyślę panu "Indépendance Belge" ![19]
- Niech pani jednak weźmie pod uwagę — wciąż jeszcze obstawał przy swoim generał — że ze mną to się zdarzyło dwa lata wcześniej.
- Ano, chyba że tak!
Nastasja Filipowna śmiała się jak w napadzie histerii.
- Papo, proszę, niech papa wyjdzie na chwilkę, na dwa słówka — powiedział Gania drżącym i zmęczonym głosem, chwyciwszy machinalnie ojca za ramię. W jego oczach kipiała bezgraniczna nienawiść.
W tej samej chwili rozległ się w przedpokoju niezwykle donośny odgłos dzwonka. Tak dzwoniąc można było zerwać dzwonek. Zapowiadała się nie lada wizyta. Kola pobiegł otworzyć drzwi.
W przedpokoju zrobiło się nagle niezwykle gwarno i ludno; z bawialni wydawało się, że do mieszkania weszło kilkanaście osób i że wchodzi ich coraz więcej. Kilkanaście głosów mówiło i krzyczało jednocześnie; mówiono i krzyczano również na schodach, dokąd drzwi z przedpokoju, jak było słychać, nie zamykały się ani na chwilę. Wizyta była nadzwyczaj dziwna. Wszyscy spojrzeli po sobie. Gania pobiegł do salonu, ale i tam weszło już kilku ludzi.
- O, jest ten Judasz! — krzyknął znany księciu głos.- Jak się masz, Ganka, ty podlecu!
- Tak, to on, to on! — przytaknął drugi głos.
Książę nie miał już żadnych wątpliwości: jeden głos był Rogożyna, a drugi Lebiediewa.
Gania stał, doszczętnie ogłupiały, w drzwiach bawialni i patrzył w milczeniu, nie zatrzymując nikogo, jak do salonu, jeden po drugim, weszło za Parfienem Rogożynem dziesięciu czy dwunastu ludzi. Kompania ta była nadzwyczaj różnorodna i odznaczała się nie tylko różnorodnością, ale i szkaradnością. Niektórzy wchodzili, tak jak byli na ulicy, w paltach i w futrach. Całkiem pijanych zresztą nie było; wszyscy za to wydawali się mocno podchmieleni. Wszyscy, jak się zdawało, potrzebowali wzajemnej pomocy, żeby wejść; żaden z nich osobno nie miałby tyle odwagi, musieli się więc nawzajem jakby popychać. Nawet Rogożyn stąpał ostrożnie na czele tłumu, ale miał jakiś uplanowany zamiar, bo był posępny, rozdrażniony i zaaferowany. Reszta tworzyła tylko chór albo, ściślej mówiąc — bandę do pomocy. Oprócz Lebiediewa znajdował się tu również elegancko ufryzowany Zalożew, który zrzucił futro w przedpokoju i wszedł swobodnie jak fircyk; towarzyszyli mu podobni do niego dwaj czy trzej panowie, najwidoczniej jacyś młodzi kupcy. Był jakiś osobnik w na pół wojskowym płaszczu; jakiś mały i nadzwyczaj gruby człowieczek, śmiejący się bez ustanku; jakiś znowu olbrzymi jegomość, wysoki chyba na dwanaście werszków, również niezwykle gruby, niezwykle ponury i małomówny i zapewne bardzo liczący na swoje pięści. Był pewien student medycyny; był jeden wielce ruchliwy Polaczek. Z klatki schodowej zaglądały niepewnie do przedpokoju jakieś dwie panie; Kola zatrzasnął im drzwi przed nosem i zamknął na haczyk.
- Dzień dobry, Ganka, ty podlecu! Nie spodziewałeś się Parfiena Rogożyna? — powtórzył Rogożyn, doszedłszy do bawialni i stając w drzwiach naprzeciwko Gani. Jednak w tej samej chwili spostrzegł nagle w pokoju, akurat naprzeciwko siebie, Nastasję Filipownę. Niewątpliwie nawet przez myśl mu nie przeszło, że ją tutaj spotka, gdyż widok jej wywarł na nim ogromne wrażenie; zbladł tak, że nawet wargi mu zsiniały. — A więc to prawda! — powiedział cicho, jakby sam do siebie, tonem zupełnej desperacji. — Skończona sprawa!... No... Zapłacisz mi za to teraz! — rzucił raptem przez zęby, wściekle patrząc na Ganię. — Ach... czekaj!...
Aż tracił oddech, aż się krztusił. Machinalnie postępował naprzód krok po kroku, ale przeszedłszy przez próg bawialni zobaczył nagle Ninę Aleksandrownę i Warię i stanął, nieco zmieszany mimo całego swojego wzburzenia. Za nim wszedł nieodłączny jak cień i dobrze już pijany Lebiediew, potem student, jegomość z pięściami oraz kłaniający się na prawo i na lewo Zalożew; na samym końcu przecisnął się mały tłuścioch. Obecność pań wszystkich ich nieco krępowała i niewątpliwie bardzo im przeszkadzała, ma się rozumieć, tylko do chwili rozpoczęcia, do pierwszej sposobności, żeby krzyknąć i zacząć... Wtedy by już żadne panie nie przeszkodziły.
- Jak to! I książę tutaj? — rzekł w roztargnieniu Rogożyn, trochę zdziwiony tym spotkaniem. — I ciągle jeszcze w tych kamaszkach? Eech! — westchnął, zapomniawszy już o księciu, przenosząc wzrok na Nastasję Filipowną i posuwając się ku niej, przyciągany jak przez magnes.
Nastasja Filipowną patrzała na gości również z niepokojem i ciekawością.
Gania wreszcie oprzytomniał.
- Za pozwoleniem, cóż to ma w końcu znaczyć? — powiedział głośno, spojrzawszy surowo na wchodzących i zwracając się głównie do Rogożyna. — Zdaje się, że panowie nie do stajni weszli, tu jest moja matka i moja siostra...
- Widzimy, że matka i siostra — wycedził przez zęby Rogożyn.
- Bardzo dobrze widzimy, że matka i siostra — przytaknął Lebiediew dla utrzymania kontenansu.
Jegomość z pięściami, przypuszczając zapewne, że już nadeszła odpowiednia chwila, zaczął coś mruczeć.
- Jednakże — nagle, jakoś ponad miarę wybuchowo, podniósł głos Gania — po pierwsze, proszę, żeby wszyscy wyszli stąd do salonu, a następnie chciałbym się dowiedzieć...
- Patrzcie no, nie poznaje! — uśmiechnął się zjadliwie Rogożyn nie ruszając się z miejsca. — Rogożyna nie poznałeś?
- Bodajże gdzieś się z panem spotykałem, ale...
- Patrzcie no, gdzieś się spotykał! A nie dalej jak trzy miesiące temu przegrałem do ciebie dwieście ojcowskich rubli i stary umarł, nie dowiedziawszy się o tym; tyś mnie wciągnął do gry, a Knif podsuwał fałszywe karty. Nie poznajesz? Pticyn jest świadkiem! A niechbym ci pokazał trzyrublówkę, niechbym ją tylko wyjął z kieszeni, to byś za nią polazł na czworakach choćby na Wyspę Wasiliewską — taki ty jesteś! Taka w tobie siedzi dusza! A i teraz przyjechałem, żeby cię kupić całego za pieniądze; nie patrz, że wszedłem w takich butach; mam, bracie, tyle pieniędzy, że mogę kupić ciebie z całą twoją rodziną... wszystkich was kupię, jak zechcę! Wszystko kupię! — rozpalał się Rogożyn i jakby coraz bardziej stawał się pijany. — Eech! — krzyknął — Nastasjo Filipowno! Niech mnie pani nie przepędza, niech pani rzeknie słówko: wychodzi pani za niego czy nie?
Rogożyn zadał swoje pytanie jak desperat, jakby przemawiał do jakiegoś bóstwa, ale ze śmiałością człowieka skazanego na śmierć, który już nic nie ma do stracenia. W śmiertelnym niepokoju czekał na odpowiedź.
Nastasja Filipowna zmierzyła go szyderczym i wyniosłym wzrokiem, ale spojrzawszy na Warię i Ninę Aleksandrownę, popatrzywszy na Ganię, raptem zmieniła ton.
- Ależ bynajmniej, co też pan mówi? I z jakiej racji pyta pan mnie o to? — odparła cicho, poważnie i jakby z pewnym zdziwieniem.
19
Gazeta ta ukazywała się w Brukseli od r. 1830. Dostojewski, według świadectwa swojej żony, czytywał ów dziennik w r. 1867-68.