- Nie to, co pan myśli, po prostu dziwi mnie pańska nadzwyczajna pewność...
- Co do czego? Jaka pewność?
- Co do tego, że Nastasja Filipowna wyjdzie za pana i że wszystko to jest już przesądzone, a po drugie, jeśliby nawet wyszła, że siedemdziesiąt pięć tysięcy wpadnie panu prosto do kieszeni. Zresztą, ma się rozumieć, o wielu rzeczach nie wiem.
Gania zrobił gwałtowny ruch w stronę księcia.
- Oczywiście, wszystkiego pan nie wie — powiedział — bo po co miałbym na siebie brać cały ten ciężar?
- Mnie się wydaje, że tak nieraz bywa: ktoś się żeni z pieniędzmi, a pieniądze są w rękach żony.
- Nnie, tu tak nie będzie... Tu... to są pewne okoliczności... — wybąkał Gania w trwożnym zamyśleniu. - A co się tyczy jej odpowiedzi, to nie ma pod tym względem żadnych wątpliwości — dodał szybko. — Z czego pan wnioskuje, że ona mi odmówi?
- Nic nie wiem prócz tego, co widziałem; nawet Waria Ardalionowna mówiła przed chwilą...
- E! Sama nie zdaje sobie sprawy, co mówi. A z Rogożyna, jak spostrzegłem, Nastasja Filipowna po prostu kpiła, może pan być pewny. To było widoczne. Miałem trochę obawy, a teraz już wiem. A może chodzi o to, jak ona się obeszła z matką, z ojcem i z Warią?
- Iz panem.
- Owszem; ale to tylko odwieczna babska mściwość, i nic więcej. To okropnie drażliwa, nieufna i próżna kobieta. Niczym pominięty w awansie urzędnik! Chciała pokazać siebie oraz całe swoje lekceważenie ich... no i mnie; to prawda, nie przeczę... A jednak za mnie wyjdzie. Pan nawet nie podejrzewa, do jakich sztuczek zdolna jest próżność ludzka: ona na przykład uważa mnie za łotra dlatego, że ją, cudzą kochankę, biorę tak otwarcie dla jej pieniędzy, a nie zdaje sobie sprawy, że inny oszukałby ją jeszcze podlej; przyczepiłby się do niej i zacząłby jej wykładać różne liberalno-postępowe rzeczy, i poruszać różne kwestie kobiece, aż by ją przeciągnął jak nitkę przez igielne ucho. Zapewniłby ambitną gąskę (z jaką łatwością!), że ją bierze wyłącznie ze względu na "szlachetność serca i nieszczęście", a w istocie ożeniłby się z pieniędzmi. Ja się nie podobam, gdyż nie chcę być obłudny; a trzeba by. A co ona robi? Czy nie to samo? Więc z jakiej racji potem mną pogardza i wyprawia różne brewerie? Dlatego że ja się nie poddaję i sam jestem dumny? Ano, zobaczymy jeszcze!
- Czyżby pan ją przedtem kochał?
- Kochałem z początku. Ale dość o tym... Są kobiety, które nadają się tylko na kochanki i na nic więcej. Nie mówię, że ona była moją kochanką. Jeśli zechce prowadzić życie spokojne i ciche, to i ja będę takie życie prowadził; jeśli natomiast zechce się buntować, od razu ją rzucę i pieniądze zabiorę. Nie chcę być śmieszny; przede wszystkim nie chcę być śmieszny.
- Mnie się wciąż zdaje — zauważył ostrożnie książę — że Nastasja Filipowna jest mądra. Po cóż by więc miała, przeczuwając taką męczarnię, pchać się w pułapkę! Przecież mogłaby wyjść za innego. To mię właśnie dziwi.
- Bo właśnie ona tutaj ma swoje wyrachowanie! Pan nie wie wszystkiego... w tej sprawie... Poza tym jest przekonana, że kocham ją do szaleństwa, przysięgam panu i wie pan, mocno podejrzewam, że i ona mię kocha po swojemu; zna pan przysłowie: kto się lubi, ten się czubi. Całe życie będzie mnie uważała za wydrwigrosza (może tego jej właśnie potrzeba), a mimo wszystko będzie mnie po swojemu kochała; ona się do tego przygotowuje, taki to już charakter. Powiem panu, że to niesłychanie typowa Rosjanka; i ja jej ze swej strony gotuję niespodziankę. Ta ostatnia scena z Warią zdarzyła się przypadkowo, ale mnie bardzo na rękę: Nastasja Filipowna widziała teraz i przekonała się o moim przywiązaniu, wie, że gotów jestem dla niej zerwać z każdym. O, i ja nie jestem w ciemię bity, może pan być spokojny. A propos, czy pan aby nie myśli, że ze mnie taka papla? Ja, drogi panie, może nawet źle robię, że się panu zwierzam. Ale właśnie dlatego, że pan jest pierwszym szlachetnym człowiekiem, którego spotkałem, rzuciłem się na pana... proszę, aby pan tego "rzuciłem się" nie wziął za kalambur. Przecie pan chyba nie gniewa się za to, co było, prawda? Pierwszy raz bodaj od dwóch z górą lat rozmawiam z kimś szczerze. Bardzo tu jest mało uczciwych ludzi; uczciwszych od Pticyna w ogóle nie ma. Co to, zdaje się, że pan się śmieje? Łotry lubią uczciwych ludzi — nie wiedział pan o tym? A ja przecież... Zresztą czym sobie zasłużyłem na miano łotra, niech pan mi szczerze powie? Czemuż oni wszyscy, idąc za jej opinią, nazywają mnie łajdakiem? I wie pan: ja sam nazywam siebie łajdakiem! I to jest coś najpodlejszego!
- Ja pana już teraz nigdy nie będę uważał za łotra — powiedział książę. — Nie tak dawno miałem pana za skończonego niegodziwca i nagle sprawił mi pan taką radość — stąd nauka: nie należy sądzić, nie mając doświadczenia. Teraz widzę, że pana nie tylko za niegodziwca, ale nawet za człowieka zbytnio zepsutego uważać nie można. Pan jest, moim zdaniem, naturą najzwyklejszą w świecie, trochę tylko słabą i wcale nie oryginalną.
Gania zjadliwie się uśmiechnął, ale nic nie powiedział... Książę spostrzegł, że jego oświadczenie nie przypadło do gustu rozmówcy, więc zmieszał się i też umilkł.
- Czy ojciec prosił pana o pieniądze ? — spytał nagle Gania.
- Nie.
- Gdy poprosi, niech pan nie daje. A to był przecież całkiem przyzwoity człowiek, o ile pamiętam. Przyjmowano go w najlepszych domach. Jak prędko się kończą ci wszyscy starzy przyzwoici ludzie! Ledwo się trochę zmienią okoliczności, a już nic dawnego nie zostaje, jakby się proch wypalił. Ojciec dawniej tak nie kłamał, zapewniam pana; dawniej był tylko zanadto egzaltowany, no i — widzi pan, co się z niego zrobiło! Oczywiście wódka winna. Czy pan wie, że on ma utrzy-mankę? To już coś więcej niż zwykłe niewinne blagierstwo. Nie mogę zrozumieć, dlaczego mama tak długo to znosi. Czy opowiadał panu o oblężeniu Karsu? Albo o tym, jak koń do niego przemówił? Tak dalece potrafi szarżować. I Gania nagle aż się zatoczył ze śmiechu.
- Czemu pan na mnie tak patrzy? — spytał księcia.
- Jestem zdziwiony, że pan tak szczerze się roześmiał. Pan ma doprawdy jeszcze dziecięcy śmiech. Przed chwilą wszedł pan, żeby się pogodzić, i powiedział: "Jeśli pan chce, mogę ucałować pańską rękę" — to zupełnie tak, jakby się dzieci godziły. Więc stać pana jeszcze na takie słowa i odruchy. I nagle zaczyna pan cały wykład o takich ponurych rzeczach i o tych siedemdziesięciu pięciu tysiącach. Doprawdy to wszystko jest jakieś bezsensowne, to tak być nie może.
- Cóż pan z tego chce wywnioskować?
- To, czy pan przypadkiem nie postępuje nazbyt lekkomyślnie, czy nie powinien się pan przedtem rozejrzeć, zastanowić. Warwara Ardalionowna ma chyba trochę racji.
- O, moralizatorstwo! Że jestem jeszcze zbyt młodzieńczy, to sam wiem — przerwał dość porywczo Gania — chociażby tylko dlatego, że rozpocząłem z panem podobną rozmowę. Ja, proszę pana, dążę do tego małżeństwa nie z wyrachowania — ciągnął dalej, zdradzając się mimo woli jak dotknięty w swojej ambicji młodzieniec — wyrachowanie na pewno by mię zawiodło, gdyż nie mam jeszcze na tyle głowy ani charakteru. Idę za głosem namiętności, coś mnie ciągnie, bo mam przed sobą kapitalny cel. Pan może myśli, że ja, gdy wezmę siedemdziesiąt pięć tysięcy, zaraz kupię karetę. Nie, proszę pana, ja wtedy będę donaszać zaprzeszłoroczny surdut i zerwę wszystkie moje klubowe znajomości. Mało jest u nas ludzi wytrwałych, chociaż wszyscy są lichwiarzami, a ja chcę wytrwać. Tu rzeczą najważniejszą jest doprowadzić sprawę do końca — to całe zadanie! Pticyn, mając lat siedemnaście, sypiał na ulicy, sprzedawał scyzoryki i zaczął interesy od kopiejki; teraz ma sześćdziesiąt tysięcy, ale po jakiej gimnastyce! I właśnie ja tę gimnastykę przeskoczę, i zacznę od razu od kapitału; po piętnastu latach ludzie będą mówili: "Oto Iwołgin, król żydowski." Pan mi powiada, że nie jestem człowiekiem oryginalnym. Niech pan weźmie pod uwagę, że trudno o większą obrazę dla człowieka naszych czasów i naszego plemienia, jak powiedzieć mu, że nie jest oryginalny, że ma słaby charakter, że mu brak szczególnych zdolności i że jest naturą pospolitą. Pan nie był łaskaw uznać mię nawet za porządnego drania i muszę panu wyznać, że nie tak dawno chciałem pana za to rozszarpać i pożreć! Pan mnie obraził dotkliwiej niż Jepanczyn, który uważa (bez żadnych rozmów, bez kuszenia, w prostocie ducha, niech pan sobie zanotuje), że jestem zdolny do tego, aby mu przehandlować żonę! To mię już, drogi panie, od dawna przyprawia po prostu o chorobę i chcę dojść do pieniędzy. Mając pieniądze, niech pan wie o tym, stanę się człowiekiem w najwyższym stopniu oryginalnym. Pieniądze są dlatego czymś najbardziej wstrętnym i nienawistnym, że stwarzają w człowieku nawet talenty. I będą stwarzać aż do końca świata. Powie pan, że to wszystko dziecinada albo nawet poezja — no cóż, będę się tym bardziej cieszył, a interes mimo wszystko dojdzie do skutku. Poprowadzę i wytrwam do końca. Rira bien qui rira le dernier! [Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni!] Dlaczego Jepanczyn tak mię obraża? Ze złości? Ależ nie! Po prostu dlatego, że jestem nic nie znaczącą osobą. Ale w przyszłości... Jednak dosyć tych rozmówek, czas na mnie. Kola już dwa razy tu zaglądał: chce pana prosić na obiad. A ja się wyprowadzam. Zajrzę czasami do pana. Panu tu u nas źle nie będzie; zostanie pan od razu przyjęty do rodziny. Niechże pan pamięta: proszę mnie nie zdradzić. Zdaje mi się, że będziemy albo przyjaciółmi, albo wrogami. A jak pan myśli, gdybym pana wtedy pocałował w rękę (jak to szczerze chciałem uczynić), czybym się stał później pańskim wrogiem?