Выбрать главу

- Z pewnością tak, ale nie na zawsze; potem nie wytrzymałby pan i przebaczył — zdecydował książę, zastanowiwszy się i uśmiechnąwszy.

- Ehe! Widzę, że z panem trzeba ostrożniej. A niech to diabli, i tu pan zdołał wstrzyknąć trucizny. Kto wie zresztą, może pan nawet jest moim wrogiem? Ale cha, cha, cha! Zapomniałem spytać: czy dobrze mi się wydało, że Nastasja Filipowna jakoś za bardzo się panu podoba, co?

- Tak, podoba mi się.

- Zakochał się pan?

- Nnie.

- A tymczasem zaczerwienił się pan i cierpi. No, nic nie szkodzi, nie będę się śmiał; do widzenia! A czy wie pan, że to jest kobieta o wysokich zaletach moralnych; czy może pan dać temu wiarę? Myśli pan, że ona żyje z tym... z Tockim? Nic podobnego. I to już od dawna. A czy zauważył pan, że ona jest okropnie nieśmiała i że w czasie tej wizyty była chwilami dobrze skonfundowana? Naprawdę. Takie kobiety właśnie lubią panować. No, do widzenia!

Gania wyszedł o wiele bardziej nonszalancko, niż wszedł, i w dosyć dobrym humorze. Książę przez jakieś dziesięć minut nie ruszał się z miejsca i myślał.

Kola znowu wsunął głowę przez drzwi.

- Nie chce mi się jeść obiadu; zjadłem dziś rano dobre śniadanie u Jepanczynów.

Kola wszedł do pokoju i podał księciu kartkę. Była to kartka od generała, złożona i zapieczętowana. Z wyrazu twarzy Koli widać było, z jaką przykrością spełniał zlecenie ojca. Książę przeczytał, wstał i wziął kapelusz.

- To dwa kroki stąd — powiedział zmieszany Kola. — Ojciec siedzi tam teraz przy butelce. Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób wyrobił sobie kredyt. Mój drogi, kochany książę, niech pan potem nic nie mówi u nas w domu, że doręczyłem panu kartkę. Tysiąc razy przysięgałem, że nie będę nosił tych kartek, ale zawsze się ulituję; tylko z nim niech pan nie robi żadnych ceregieli: niech pan mu da parę drobniaków, i skończona sprawa.

- Ja sam, moje dziecko, myślałem o tym; muszę się koniecznie widzieć z twoim ojczulkiem... jest taka sprawa... No, chodźmy...

XII

Kola zaprowadził księcia niedaleko, na Litiejną, do jakiejś kawiarenki z bilardem, na parterze, z wejściem od ulicy. Tam po prawej stronie w kącie, w osobnym pokoiku, jako stary i zwykły bywalec, ulokował się Ardalion Aleksandrowicz; przed nim stała na stoliku butelka, a w rękach trzymał istotnie "Indépendance Belge".Czekał na księcia; ledwie go spostrzegł, natychmiast odłożył gazetę i zaczął jakieś gorące i wielosłowne wyjaśnienie, z którego zresztą książę niemal nic nie zrozumiał, gdyż generał był już prawie gotów.

- Dziesięciu rubli nie mam — przerwał książę — oto dwadzieścia pięć, niech pan zmieni i zwróci mi piętnaście, ponieważ zostaję bez grosza.

- O, niewątpliwie; może pan być pewny, że ja od razu...

- Prócz tego mam do pana pewną prośbę, generale. Czy pan nigdy nie bywał u Nastasji Filipowny?

- Ja? Ja nie bywałem? Pan mnie to mówi? Iks razy, drogi panie, iks razy! — zawołał generał w przystępie zadowolonej z siebie i triumfującej ironii. — W końcu jednak sam zaprzestałem tych wizyt, albowiem nie chcę przykładać ręki do kompromitującego związku. Pan sam widział, pan był świadkiem dziś rano: zrobiłem wszystko, co mógł zrobić ojciec, ale ojciec łagodny i wyrozumiały; teraz zaś wyjdzie na scenę ojciec innego rodzaju, a wtedy — zobaczymy, przekonamy się: czy zasłużony stary wojak przezwycięży intrygę, czy też bezwstydna dama kameliowa wejdzie do jednej z najszlachetniejszych rodzin.

- A ja pana chciałem właśnie prosić, czy nie mógłby pan, jako znajomy, wprowadzić mię dziś wieczorem do Nastasji Filipowny? Zależy mi na tym, żeby właśnie dzisiaj; mam pewną sprawę, a zupełnie nie wiem, jak tam wejść. Zostałem niedawno przedstawiony, ale mnie nie zaproszono: dziś jest tam proszony wieczór. Gotów byłbym pominąć pewne względy towarzyskie, niech mnie nawet wyśmieją, bylebym mógł tam jakoś wejść.

- Ależ pan zupełnie, ale to najzupełniej trafił w moją myśl, drogi przyjacielu! — zawołał z entuzjazmem generał — przecież nie dla tych paru groszy pana tu wzywałem — ciągnął dalej, zgarniając zresztą pieniądze i pakując je do kieszeni — wzywałem pana mianowicie po to, żeby pana prosić na towarzysza wyprawy do Nastasji Filipowny albo raczej wyprawy na Nastasję Filipownę! Generał Iwołgin i książę Myszkin! Jakie to na niej zrobi wrażenie! Ja zaś, pod pozorem zwykłej grzeczności w dniu urodzin, oznajmię na koniec swoją wolę — pośrednio, nie wprost, ale wyjdzie tak jakby wprost. Wtedy Gania sam się zorientuje, jak ma postąpić: czy wierzyć ojcu, zasłużonemu i... że tak powiem... i tak dalej, czy też... Ale co będzie, to będzie! Pański pomysł jest przewyborny. Pojedziemy tam o dziewiątej, mamy jeszcze dużo czasu.

-- Gdzie ona mieszka?

- Daleko stąd: obok Teatru Wielkiego, w domu Mytowcowej, prawie na samym placu, na pierwszym piętrze... Dużo ludzi tam nie będzie, chociaż to są jej urodziny, i wcześnie się rozejdą...

Dawno już zapadł wieczór; książę wciąż jeszcze siedział, słuchał i czekał na generała, który rozpoczynał niezliczoną ilość anegdot i żadnej z nich nie kończył. Po przyjściu księcia zażądał nowej butelki i dopiero po godzinie ją dokończył, następnie zażądał drugiej i tę też wypróżnił. Należy przypuszczać, iż generał zdążył opowiedzieć przy tym nieomal cały swój życiorys. Wreszcie książę wstał i oświadczył, że dłużej czekać nie może. Generał wypił z butelki resztę jej zawartości, wstał i wyszedł z pokoju bardzo niepewnym krokiem. Książę był w rozpaczy. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w tak głupi sposób zaufał generałowi. W gruncie rzeczy nigdy mu nie ufał; liczył na to, że generał jakoś wprowadzi go do Nastasji Filipowny, chociażby nawet z pewnym skandalem, nie liczył się jednak z możliwością wielkiego skandalu: generał, jak się okazało, był kompletnie pijany, ogarnęła go niepohamowana pasja krasomówcza i mówił bez przerwy, z uczuciem, ze łzami w oczach. Wciąż mu chodziło o to, że wskutek złego prowadzenia się wszystkich członków jego rodziny wszystko wzięło w łeb i że najwyższy czas położyć temu kres. Wyszli wreszcie na Litiejną. Ciągle jeszcze trwała odwilż; posępny, ciepły, wilgotny wiatr gwizdał po ulicach, powozy nurzały się w błocie, kłusaki i szkapy dorożkarskie głośno uderzały podkowami o bruk. Liczne gromadki przechodniów, ponurych i mokrych, wałęsały się po trotuarach. Trafiali się pijani.