Выбрать главу

- Tylko że oczywiście nie jest to najgorszy pański uczynek — powiedziała ze wstrętem Daria Aleksiejewna.

- To psychologiczny przypadek, a nie zły uczynek — zauważył Afanasij Iwanowicz.

- A służąca? — zapytała Nastasja Filipowna, nie usiłując nawet ukryć pogardy połączonej ze wstrętem.

- A służącą wypędzono, ma się rozumieć, zaraz nazajutrz. To surowy dom.

- I pan do tego dopuścił?

- Dobre sobie! Więc miałem pójść i wyznać, że to ja zrobiłem ? — zachichotał Ferdyszczenko, trochę zresztą zaskoczony ogólnym niezbyt przyjemnym wrażeniem, jakie sprawiła na obecnych jego opowieść.

- Cóż za obrzydliwość! — zawołała Nastasja Filipowna.

- Ba! Pani chce, żeby człowiek opowiedział o swoim naj-brzydszym uczynku i żeby to wyglądało wspaniale i czysto! Najobrzydliwsze czyny są zawsze bardzo brudne, zaraz to usłyszymy od Iwana Pietrowicza; a z drugiej strony, czyż mało jest ludzi, którzy na zewnątrz błyszczą i uchodzą za cnotliwych tylko dlatego, że mają własną karetę? Różni ludzie mają własne karety... I w różny sposób nabyte...

Krótko mówiąc, Ferdyszczenko całkiem nie wytrzymał i nagle wpadł w okropną złość, nawet zapomniał się, przebrał wszelką miarę; aż mu się twarz wykrzywiła. Dziwne to, ale bardzo możliwe, iż oczekiwał zupełnie innego efektu po swoim opowiadaniu. Te "omyłki" w bardzo złym tonie i "nader specyficzna chełpliwość", jak to nazwał Tocki, zdarzały się Ferdyszczence dość często i leżały najzupełniej w jego charakterze.

Nastasja Filipowna aż drgnęła z oburzenia i wbiła uporczywy wzrok w Ferdyszczenkę; tamten od razu przeląkł się i umilkł, nieomal zdrętwiał z przerażenia: za dużo sobie pozwolił.

- A może by już skończyć tę zabawę? — spytał podstępnie Afanasij Iwanowicz.

- Teraz kolej na mnie, ja jednak skorzystam z przywileju i nie będę nic opowiadać — oświadczył stanowczo Pticyn.

- Nie chce pan?

- Nie mogę, Nastasjo Filipowno; i w ogóle uważam, że takie petits jewc są niedopuszczalne.

- Panie generale, zdaje się, że kolej przypada na pana — zwróciła się do niego Nastasja Filipowna. — Jeżeli i pan odmówi, to wszystko się popsuje i będzie mi żal, gdyż miałam zamiar na zakończenie opowiedzieć pewne zdarzenie "z mojego własnego życia", chciałam to jednak uczynić po panu i po Afanasiju I wanowiczu; panowie przecież powinni mię natchnąć odwagą — dodała ze śmiechem.

- O, jeśli i pani obiecuje coś opowiedzieć — wykrzyknął z zapałem generał — to gotów jestem zwierzyć się z całego swojego życia; przyznam się jednak, że czekając na swoją kolej, już przygotowałem pewną historyjkę...

- I wystarczy zobaczyć minę jego ekscelencji, aby się domyślić, z jakim szczególnym smakiem literackim opracował on tę swoją historyjkę — ośmielił się zauważyć wciąż jeszcze trochę zmieszany Ferdyszczenko, zjadliwie się uśmiechając.

Nastasja Filipowna przelotnie spojrzała na generała i też się uśmiechnęła w duchu. Widać jednak było, że smutny i nerwowy nastrój opanowywał ją coraz silniej. Afanasij Iwanowicz jeszcze bardziej się wystraszył usłyszawszy obietnicę opowiadania.

- Mnie, proszę państwa, tak jak każdemu innemu człowiekowi, zdarzyło się czynić rzeczy niezbyt ładne — zaczął generał — ale najdziwniejsze jest to, że ja sam uważam krótką historyjkę, którą zaraz opowiem, za najwstrętniejszą z całego mojego życia. Od owego czasu upłynęło prawie trzydzieści pięć lat; nigdy jednak nie mogłem, wspominając to wydarzenie, pozbyć się pewnego, że tak powiem, gniotącego serce uczucia. Sprawa zresztą nadzwyczaj głupia: byłem wtedy jeszcze zaledwie chorążym i klepałem w wojsku biedę. Wiadomo, co jest chorąży: krew jak lawa ognista, a gospodarstwo groszowe. Dostałem wtedy ordynarna, Nikifora, który się okropnie troszczył o mój dobytek, oszczędzał, reperował, skrobał, i czyścił, a nawet kradł, co tylko mógł, byle tylko powiększyć mój stan posiadania; był to człowiek niesłychanie wierny i uczciwy. Ja natomiast byłem, ma się rozumieć, surowy, ale sprawiedliwy. Przez pewien czas wypadło nam stacjonować w małym miasteczku. Wyznaczono mi kwaterę na przedmieściu u żony dymisjonowanego podporucznika, i w dodatku wdowy. Staruszka miała chyba z osiemdziesiąt lat albo coś koło tego. Domek jej był stary, lichy, drewniany; służącej nawet nie trzymała, taka była biedna. Trzeba jednak zaznaczyć, że kiedyś miała bardzo liczną rodzinę i dużo kuzynów; ale jedni poumierali, drudzy się porozjeżdżali po świecie, inni znowu zapomnieli o staruszce, a męża swojego pochowała już przed czterdziestu pięciu laty. Jeszcze kilka lat przedtem mieszkała z nią jej kuzynka, garbata ł zła podobno jak wiedźma, tak że nawet razu pewnego ugryzła staruszkę w palec, jednakże i ta umarła, i stara już ze trzy lata męczyła się sama samiuteńka. Nudziło mi się u niej, a przy tym taka była głupia, że nic z niej nie mogłem wyciągnąć. Wreszcie ukradła mi koguta. Sprawa jest właściwie dotąd nie wyjaśniona, ale oprócz niej nikt inny ukraść go nie mógł. Pokłóciliśmy się o tego koguta, i to mocno, a jednocześnie tak się jakoś złożyło, że na skutek pierwszej mojej prośby przeniesiono mię na inną kwaterę, na przeciwległym przedmieściu, do pewnego kupca z niezmiernie liczną rodziną i olbrzymią brodą, jak jeszcze teraz pamiętam. Przenosimy się z Nikiforem radośnie, a staruszkę opuszczamy klnąc w żywy kamień. Upłynęły trzy dni, przychodzę z musztry, a Nikifor melduje, że "niepotrzebnie wasza wielmożność zostawił naszą miskę u poprzedniej gospodyni, nie ma w czym zupy podawać". Byłem tym, ma się rozumieć, zaskoczony. "Jakże to, jakim cudem mogła zostać nasza miska u gospodyni?" Zdziwiony Nikifor w dalszym ciągu melduje, iż kiedyśmy się wyprowadzali, gospodyni nie oddała mu naszej miski z tego powodu, że ja stłukłem jej garnek, więc ona w zamian za to zatrzymuje naszą miskę, i że ja niby sam jej to zaproponowałem. Taka nikczem-ność z jej strony, ma się rozumieć, do reszty wytrąciła mnie z równowagi; krew we mnie zawrzała, zerwałem się, pobiegłem. Przychodzę do starej, że tak powiem, już nie posiadając się z gniewu; patrzę siedzi w sionce sama samiuteńka, w kąciku, jakby się chowała przed słońcem, ręką głowę sobie podparła. Ja od razu, proszę państwa, z góry na nią: "Ty taka owaka!" — i tak dalej, klnę bez pardonu, wiadomo, po rosyjsku. Tymczasem widzę, że dzieje się coś dziwnego: stara siedzi, patrzy na mnie, oczy wybałuszyła i nic nie mówi na moje słowa; patrzy dziwnie, przedziwnie i jakby się chwieje. Umilkłem w końcu, przypatruję się jej, pytam, a ona wciąż nic. Postałem chwilę, nie mogąc zdecydować się, co robić; muchy brzęczą, słońce zachodzi, cisza; wreszcie zabieram się i odchodzę, zupełnie skonsternowany. Jeszcze nie doszedłem do domu, kiedy już wezwano mię do majora, potem musiałem zajrzeć do kompanii, toteż do domu wróciłem dopiero wieczorem. Nikifor od razu do mnie: "Czy wasza wielmożność wie, że nasza gospodyni umarła?" "Kiedy?" "A dziś wieczorem, z półtorej godziny temu". To znaczy, że była już umierająca wtedy, kiedy jej wymyślałem. Tak mię to, proszę państwa, zafrapowało, że, muszę powiedzieć, ledwo byłem żywy. Ciągle mi wracało do głowy i nawet w nocy mi się śniło. Oczywiście należę do ludzi bez przesądów, ale na trzeci dzień poszedłem do cerkwi na pogrzeb. A później, im większy odstęp czasu dzielił mię od tego wypadku, tym częściej i uporczywiej o tym myślałem. Nie tak znowu bez przerwy, ale co pewien czas odtwarzałem sobie w pamięci całe zajście i robiło mi się po prostu niedobrze. A właściwie biorąc, jak sobie wszystko rozważyłem, to o co mi szło? Przede wszystkim, że tak powiem, kobieta jest człowiekiem, istotą, jak to się mówi w naszych czasach, ludzką; żyła, bardzo długo żyła, aż skończyła życie. Kiedyś miała dzieci, męża, rodzinę, krewnych, wszystko to ją, że tak powiem, otaczało gwarnym rojem, ogrzewały ją, że tak powiem, uśmiechy tych wszystkich osób i nagle — kompletny impas, wszystko się ulotniło i została sama jedna jak... jakaś mucha, nosząca na sobie odwieczne przekleństwo. I wreszcie Bóg przywołał ją do siebie.