Выбрать главу

- A cóż ja jestem winien?!-krzyczał Kola. — Żebym nie wiem jak panią zapewniał, że książę już prawie wyzdrowiał, nie chciałaby mi pani uwierzyć, gdyż wyobrazić go sobie na łożu śmierci było rzeczą bardziej dla pani interesującą.

- Czy książę na długo tu przyjechałeś ? — zwróciła się do księcia Lizawieta Prokofiewna.

- Na całe lato, a może nawet na dłużej.

- W dalszym ciągu jesteś samotny? Nie ożeniłeś się?

- Nie, nie ożeniłem się — uśmiechem pokwitował książę* to dość naiwne ukłucie.

- Nie ma się z czego śmiać; tak bywa. Chodzi mi o miejsce: dlaczego nie przyjechałeś do nas? Mamy całą oficynę wolną. Zresztą jak chcesz. Czy to wynająłeś od niego? Od tego? — dodała półgłosem, skinąwszy głową w stronę Lebiediewa. — Czemu on ciągle stroi takie głupie miny?

W tej chwili weszła na taras Wiera, jak zwykle, z dzieckiem na ręku. Lebiediew, który się kręcił dokoła krzeseł i nie wiedział zupełnie, co z sobą zrobić, ale koniecznie chciał tu zostać, podbiegł nagle do Wiery, zaczaj na nią machać rękami, wypędzać ją z tarasu, a nawet, zapomniawszy się, tupnął nogą.

- Czy to wariat? — spytała nagle generałowa.

- Nie, on jest...

- Może pijany? Niezbyt dobrane masz towarzystwo — dodała szorstko, ogarniając spojrzeniem i resztę gości. — Ale to bardzo miłe dziewczę! Co to za jedna?

- To Wiera Łukianowna, córka tego Lebiediewa.

- O!... Bardzo sympatyczna. Chciałabym ją poznać. Tymczasem Lebiediew, który usłyszał pochwały Lizawiety Prokofiewny, sam już ciągnął córkę, żeby ją przedstawić.

- Sieroty, sieroty! — mówił z rozczuleniem, podchodząc. — I to dziecko na jej rękach też sierota, jej siostra, a moja córka, Lubow, urodzona w najzupełniej legalnym małżeństwie, z nieboszczki żony mojej, Heleny, zmarłej przed sześciu tygodniami podczas połogu z woli Najświętszego... tak, proszę wielmożnej pani... chociaż jest tylko siostrą, jedynie siostrą, niczym więcej, niczym więcej... musi jej zastąpić matkę.

- A ty, mój drogi, jesteś nic więcej, tylko zwyczajny dureń, bardzo cię przepraszam. No, dość tego, sam to chyba rozumiesz, jak sądzę — ucięła nagle Lizawieta Prokofiewna, niezwykle poirytowana.

- Święta prawda! — skłonił się Lebiediew niziutko i z największym uszanowaniem.

- Panie Lebiediew, czy to prawda, co o panu mówią, że pan jest komentatorem Apokalipsy? — spytała Agłaja.

- Święta prawda... od piętnastu lat.

- Słyszałam. Zdaje się, że i w gazetach pisano o panu?

- Nie, to o innym komentatorze, o innym, proszę wielmożnej pani; tamten już umarł, a ja zostałem — powiedział Lebiediew nie posiadając się z radości.

- Niech pan będzie łaskaw wytłumaczyć mi to kiedy w tych dniach, po sąsiedzku. Nie mam pojęcia o Apokalipsie.

- Muszę panią ostrzec, Agłajo Iwanowno, że wszystko to jest z jego strony czystym szarlataństwem, niech mi pani wierzy — wtrącił nagle z pośpiechem generał Iwołgin, który siedział jak na szpilkach i usilnie pragnął jakoś wszcząć rozmowę; w tym celu przysiadł się do Aglai Iwanowny. — Oczywiście, letnisko ma swoje prawa — ciągnął dalej — musi też mieć swoje przyjemności; wprowadzić do swojego domu takiego niezwykłego samozwańca do tłumaczenia Apokalipsy to też jest kaprys tak samo dobry jak każdy inny, to nawet pomysł bardzo mądry, ale ja... Zdaje mi się, że pani patrzy na mnie ze zdumieniem? Mam zaszczyt się przedstawić: generał Iwołgin. Nosił panią na rękach, Agłajo Iwanowno.

- Bardzo mi przyjemnie. Znam Warwarę Ardalionownę i Ninę Aleksandrownę — bąknęła Agłaja, usiłując powstrzymać się od głośnego śmiechu.

Lizawieta Prokofiewna zawrzała gniewem. Coś, co od dawna gromadziło się w jej duszy, szukało teraz ujścia. Znieść nie mogła generała Iwołgina, który ongiś był jej znajomym, ale bardzo dawno.

- Kłamiesz, mój drogi, swoim zwyczajem, bo nigdy jej na rękach nie nosiłeś — wygarnęła mu ostro, z oburzeniem.

- Zapomniała maman, doprawdy, pan nosił mię w Twerze — potwierdziła nagle Agłaja. — Mieszkaliśmy w Twerze. Miałam wtedy sześć lat, pamiętam. Zrobił mi strzałę i łuk i nauczył mię strzelać, i zabiłam gołębia. Pamięta pan, jak zabiliśmy razem gołębia?

- A mnie przyniósł tekturowy hełm i drewnianą szpadę, ia też pamiętam! — zawołała Adelajda.

- I ja to pamiętam — potwierdziła Aleksandra. — Jeszcze wtedy pokłóciłyście się o rannego gołębia i poszłyście za to do kąta. Adelajda stała tak przez cały czas w hełmie i ze szpadą.

Generał, oznajmiając Agłai, że nosił ją na rękach, powiedział to tylko tak sobie, żeby zacząć rozmowę, i tylko dlatego, że prawie zawsze zaczynał w ten sposób rozmowę ze wszystkimi młodymi ludźmi, jeśli uznał za właściwe, aby się z nimi zaznajomić. Tym razem jednak zdarzyło się jakby umyślnie, że powiedział prawdę, i jakby umyślnie sam o tej prawdzie zapomniał. Toteż kiedy Agłaja nagle potwierdziła teraz, że razem zabili gołębia, pamięć generała nagle się ożywiła i przypomniał sobie wszystko do najmniejszego szczegółu, jak to często w sędziwym wieku przypominają się sprawy dalekiej przeszłości. Trudno naprawdę orzec, co w tych wspomnieniach tak silnie mogło podziałać na nieszczęsnego i jak zwykle trochę podchmielonego generała; bardzo się jednak raptem poczuł wzruszony.

- Pamiętam, wszystko pamiętam! — zawołał. — Byłem wtedy sztabskapitanem. A pani — taka malutka, ładniutka. Nina Aleksandrowna... Gania... Zostałem w domu państwa... przyjęty. Iwan Fiodorowicz...

- No i widzisz, do czego teraz doszedłeś! — podchwyciła generałowa. — To znaczy, że jednak nie przepiłeś swoich szlachetnych uczuć, kiedy tak podziałało! A żonę zamęczyłeś. Zamiast kierować dziećmi, siedzisz w więzieniu za długi. Odejdź stąd, mój drogi, odejdź stąd, idź dokądkolwiek, stań sobie za drzwiami i popłacz trochę, wspomnij swoją dawną uczciwość, może ci Bóg przebaczy. Idź, idź, doprawdy, poważnie mówię, idź. Nie ma lepszej drogi do poprawy, jak wspominać przeszłość ze skruchą.

Ale powtarzać, że się mówi poważnie, nie było najmniejszej potrzeby: generał, jak wszyscy ludzie stale zapijaczeni, był bardzo wrażliwy i, jak wszyscy zbyt nisko upadli pijacy, niełatwo znosił wspomnienia szczęśliwej przeszłości. Wstał więc i pokornie skierował się ku drzwiom, aż Lizawiecie Prokofiewnie od razu żal go się zrobiło.

- Słuchaj no, mój drogi! Ardalionie Aleksandrowiczu! — krzyknęła za nim. — Poczekaj chwilkę; wszyscy jesteśmy grzeszni; kiedy poczujesz, że wyrzuty sumienia już mniej cię gryzą, przyjdź do mnie, posiedzimy razem, pogadamy o dawnych sprawach. Ja przecie sama jestem może pięćdziesiąt razy grzeszniejsza od ciebie; no, a teraz bądź zdrów, idź, nie masz tu nic do roboty... — przelękła się nagle, że generał znów powróci.

- Lepiej, żeby pan na razie nie chodził za nim — powstrzymał książę Kolę, który chciał biec za ojcem. — Bo za chwilę zacznie się gniewać i cały efekt będzie stracony.

- To racja, daj mu teraz spokój; idź do niego za pół godziny — zdecydowała Lizawieta Prokofiewna.