Выбрать главу

Towarzyszył mu znany czytelnikom siostrzeniec Lebiediewa oraz Hipolit. Hipolit był to zupełnie młody chłopak lat siedemnastu albo osiemnastu, o rozumnym, ale wciąż rozdrażnionym wyrazie twarzy, na której choroba wyryła straszliwe ślady. Chudy był jak szkielet, bladożółty, oczy jego błyszczały i na policzkach płonęły 'dwie duże czerwone plamy. Bez przerwy kaszlał; każde jego słowo, każde prawie tchnienie brzmiało chrapliwie. Miał najwidoczniej suchoty w ostatnim stadium. Zdawało się, że nie będzie żył dłużej niż dwa, trzy tygodnie. Bardzo się zmęczył i pierwszy osunął się na krzesło. Inni, wchodząc, trochę się ceremoniowali, trochę byli zmieszani, jednak patrzyli z góry i najwyraźniej bali się narazić na szwank swoją godność, co dziwnie jakoś nie harmonizowało z ich reputacją ludzi odrzucających wszelkie bezużyteczne światowe głupstwa, przesądy i niemal wszystko na świecie z wyjątkiem własnych interesów.

- Antyp Burdowski — pośpiesznie i jąkając się powiedział syn Pawliszczewa".

- Włodzimierz Doktorenko — przedstawił się siostrzeniec Lebiediewa, mówiąc dobitnie, wyraźnie i nawet jakby się chwaląc, że nosi takie nazwisko.

- Kelłer — mruknął dymisjonowany porucznik.

- Hipolit Tierientiew — zapiszczał znienacka piskliwym głosem ostatni. Wszyscy wreszcie posiadali rzędem na krzesłach naprzeciwko księcia, wszyscy, przedstawiwszy się natychmiast zmarszczyli brwi i dla dodania sobie odwagi poprzekładali z jednej ręki do drugiej swoje czapki, wszyscy przygotowali się do mówienia i wszyscy jednak milczeli, na coś czekając z miną zuchwałą, z której można było wyczytać: "Nie, bratku, to ci się nie uda, nas nie oszukasz!" Czuło się, że wystarczy, aby ktoś na początek wyrzekł tylko jedno słowo, a od razu wszyscy zaczną mówić .jednocześnie, na wyścigi, nawzajem sobie przerywając.

VIII

- Proszę panów — odezwał się pierwszy książę — nikogo z was się nie spodziewałem, sam do dziś dnia byłem chory, a sprawę pańską (zwrócił się do Antypa Burdowskiego) jeszcze miesiąc temu powierzyłem panu Iwołginowi, o czym pana już wtedy powiadomiłem. Zresztą nie uchylani się od osobistej rozmowy, no, ale zgodzą się panowie, że o tej porze... proponuję, żebyśmy przeszli do innego pokoju, jeżeli nie na długo... Tutaj teraz są moi przyjaciele i zapewniam panów...

- Przyjaciele... proszę bardzo, jednak pozwoli książę — przerwał nagle bardzo pouczającym tonem, chociaż jeszcze nie podnosząc głosu, siostrzeniec Lebiediewa — pozwoli pan, że zrobimy małą uwagę, a mianowicie: mógłby pan z nami postąpić grzeczniej i nie kazać nam czekać dwie godziny w pokoju dla służby...

- I, ma się rozumieć... i ja też... i to ma być niby po książęcemu! I to... pan, czyli właściwie generał! A ja nie jestem pańskim lokajem! I ja, ja... — zaczął nagle bełkotać w niezwykłym rozdrażnieniu Antyp Burdowski trzęsącymi się wargami, z drżeniem głosu świadczącym o głębokiej urazie, ze śliną pryskającą z ust, jakby cały pękł albo się przedziurawił, tak jednak usiłował pośpiesznie mówić, że po dziesięciu słowach nic już nie można było zrozumieć.

- To było po książęcemu! — krzyknął Hipolit piskliwym, rozdrażnionym głosem.

- Gdyby to mnie się przytrafiło — mruknął bokser — to znaczy, gdyby to się odnosiło bezpośrednio do mnie jako do człowieka szlachetnie urodzonego, to ja bym na miejscu Bur-dowskiego... ja bym...

- Ależ, panowie — powtórzył znowu książę — dowiedziałem się o waszym przyjściu dopiero przed chwilą.

- My, proszę pana, nie boimy się pańskich przyjaciół, ktokolwiek by to był, ponieważ mamy za sobą prawo — oświadczył znowu siostrzeniec Lebiediewa.

- Jakie jednakże miał pan prawo, pozwolę sobie spytać — zapiszczał znowu Hipolit, bardzo już rozgorączkowany — jakie miał pan prawo oddawać sprawę Burdowskiego pod sąd swoich przyjaciół? My może nie życzymy sobie ich sądu; rzecz aż nadto zrozumiała; co taki sąd może mieć za znaczenie!...

- No, ale koniec końcem, jeżeli pan, panie Burdowski, nie chce tu mówić — udało się wreszcie zabrać głos księciu, niezwykle zaskoczonemu takim początkiem — to proponuję, żebyśmy przeszli do innego pokoju; a o panach wszystkich, powtarzam, dowiedziałem się dopiero w tej chwili...

- Ale prawa pan nie ma, prawa pan nie ma, prawa pan nie ma!... pańskich przyjaciół... O!...-nagle znów wybełkotał Burdowski, dziko i bojaźliwie oglądając się dokoła i tym bardziej się unosząc, im bardziej był zmieszany i nieufny. — Pan nie ma prawa! — krzyknął jeszcze raz i urwał, jakby nożem uciął; w milczeniu wybałuszył krótkowzroczne, niezwykle wyłupiaste oczy, pocięte grubymi czerwonymi żyłkami, nachylił się całym ciałem ku księciu i wlepił w niego pytający wzrok. Tym razem książę tak bardzo się zdziwił, że sam również umilkł i też wpatrywał się w swojego gościa, wytrzeszczywszy oczy i nie mówiąc ani słowa.

- Lwie Nikołajewiczu! — zawołała nagle Lizawieta Prokofiewna. — Przeczytaj to natychmiast, w tej chwili, to dotyczy bezpośrednio twojej sprawy.

Spiesznie wyciągnęła do niego rękę z pewnym humorystycznym tygodnikiem[47] i wskazała palcem odpowiedni fragment; Lebiediew, kiedy jeszcze goście wchodzili, podskoczył z boku do Lizawiety Prokofiewny, której łaski starał się pozyskać, i nic nie mówiąc wyjął z kieszeni tę gazetę, podsunął jej przed oczy i pokazał zakreśloną ołówkiem szpaltę. To, co Lizawieta Prokofiewna zdążyła przeczytać, okropnie ją uderzyło i zdenerwowało.

- Może jednak lepiej nie na głos — wybąkał książę, bardzo zmieszany — wolałbym później przeczytać... sam...

- W takim razie przeczytaj zaraz i to głośno, tak będzie lepiej! Głośno! — zwróciła się Lizawieta Prokofiewna do Koli, niecierpliwie wyrywając z rąk księcia gazetę, której ten zaledwie zdążył dotknąć. — Głośno, żeby każdy słyszał.

Lizawieta Prokofiewna była kobietą zapalczywą i porywczą, toteż potrafiła czasem ni stąd, ni zowąd, wiele się nie namyślając, podnieść kotwicę i wypuścić się na otwarte morze bez względu na pogodę. Iwan Fiodorowicz poruszył się niespokojnie. Ale gdy wszyscy w pierwszej chwili mimowolnie zatrzymali się i czekali w niepewności, Kola rozłożył gazetę i zaczął głośno czytać w miejscu wskazanym mu przez usłużnego Lebiediewa, który do niego przyskoczył:

- "Proletariusze i ich potomkowie, epizod z całodziennych i codziennych grabieży! Postęp! Reforma! Sprawiedliwość!

Przedziwne rzeczy dzieją się na naszej tak zwanej świętej Rusi, w naszym stuleciu reform i zbiorowej inicjatywy, stuleciu ruchów narodowościowych i setek milionów rubli wywożonych rokrocznie za granicę, stuleciu popierania przemysłu i sparaliżowania rąk do pracy itd., itd., wszystkiego się nie da wyliczyć, proszę państwa, więc przystępujemy wprost do rzeczy. Dziwna historia zdarzyła się jednemu z potomków naszego podupadłego wielkopańskiego ziemiaństwa (de profundis!}, jednemu z tych zresztą, których dziadowie jeszcze zgrali się do szczętu w ruletkę, ojcowie zmuszeni byli sługiwać jako junkrzy i porucznicy i zazwyczaj umierali zasądzeni przez sąd wojskowy za jakąś niewinną omyłkę przy wyliczaniu się ze skarbowych pieniędzy rządowych, a których dzieci, podobnie jak bohater naszej opowieści, albo wyrastają na idiotów, albo wpadają w afery kryminalne, z czego zresztą w celach poprawczo-pedagogicznych zostają przez sędziów przysięgłych uniewinnieni; albo wreszcie kończą tym, że popełniają takie rzeczy, które wywołują osłupienie publiczności i hańbią nasze, i tak już dosyć sromotne czasy. Nasz potomek jakieś pół roku temu, w zimie, obuty w kamasze podług zagranicznej mody, trzęsąc się z zimna w letnim płaszczyku, wrócił do Rosji ze Szwajcarii, gdzie się leczył na idiotyzm (sicl). Trzeba przyznać, że tak mu szczęście sprzyjało, iż nie mówiąc o interesującej swojej chorobie, na którą się leczył w Szwajcarii (no i niechże państwo pomyślą, jak to się można leczyć na idiotyzm?!!!), mógłby swoją osobą stwierdzić prawdziwość powiedzenia: niektórzy to mają szczęście! Bo proszę tylko zauważyć; zostawszy jako niemowlę po śmierci ojca, jak fama głosi — porucznika, który zmarł będąc oddany pod sąd z powodu nagłego zniknięcia przy kartach całej kasy kompanijnej, a może też z powodu wysypania nadmiernej ilości rózeg podkomendnemu (proszę pamiętać, że to dawne czasy!), nasz baron został z litości wzięty na wychowanie przez bardzo bogatego rosyjskiego ziemianina. Ów rosyjski ziemianin — nazwijmy go panem P. — posiadał w dawnych złotych czasach cztery tysiące pańszczyźnianych dusz, pańszczyźniane dusze! czy państwo rozumieją takie wyrażenie? Ja go nie rozumiem. Trzeba by zajrzeć do słownika semantycznego: "legenda nie tak dawna, a trudno w nią wierzyć[48]; był on, zdaje się, jednym z tych rosyjskich leniuchów i darmozjadów, którzy spędzali swój próżniaczy żywot za granicą, latem u wód, a zimą w paryskim "Chateau des Fleurs", gdzie utopili olbrzymie jak na owe czasy sumy. Można stanowczo twierdzić, że co najmniej trzecią część dochodów całej własności pańszczyźnianej naszego obywatela inkasował właściciel paryskiego "Chateau des Fleurso (co za szczęśliwy człowiek!). Jakkolwiek tam było, niefrasobliwy pan P. wychował panicza-sierotkę po książęcemu: opłacał mu guwernerów i guwernantki (niewątpliwie przystojne), które nawet sam przywoził z Paryża. Ale ostatni potomek magnackiego rodu był idiotą. Paryskie guwernantki nie pomogły i do dwudziestego roku życia nasz wychowanek nie nauczył się nawet mówić po ludzku żadnym językiem, nie wyłączając rosyjskiego. To ostatnie zresztą jest do wybaczenia. Nareszcie w rosyjskiej obywatelsko-ziemiańskiej głowie pana P. zrodziła się fantazja, że idiotę można nauczyć rozumu w Szwajcarii — fantazja niby logiczna: darmozjad i bogacz mógł sobie naturalnie wyobrazić, że za pieniądze można kupić na rynku nawet rozum, zwłaszcza w Szwajcarii. Zeszło tedy pięć lat na tej kuracji u jakiegoś sławnego profesora i wydano na to grube pieniądze: idiota oczywiście rozumu nie nabrał, ale jednak stał się, zdaniem wielu, choć troszkę podobny do człowieka. Wtem umiera niespodziewanie pan P. Testamentu, ma się rozumieć, nie zostawia, za to wszystkie interesy, jak to zwykle bywa, w największym nieładzie; spadkobierców chciwych — cała chmara, nic ich jednak nie obchodzi ostatnia latorośl pańskiego rodu, leczona z litości za granicą na dziedziczny idiotyzm. Potomek ten jednak, chociaż idiota, potrafił naciągnąć profesora i, jak mówią, zdołał dwa lata jeszcze leczyć się u niego za darmo, ukrywszy przed nim śmierć swojego dobroczyńcy. Ale profesor sam był nie lada szarlatanem; przestraszywszy się w końcu nadmiernych kosztów, zwłaszcza że dwudziestopięcioletni darmozjad miał niezgorszy apetyt, obuł go w stare kamasze, dał mu swój podarty płaszcz i wyprawił go z litości trzecią klasą nach Russland [do Rosji], żeby się go pozbyć ze Szwajcarii. Zdawałoby się, że szczęście opuściło naszego bohatera. Ale gdzie tam: fortuna, skazująca na śmierć głodową całe gubernie, wszystkie swoje łaski zlewa na p ani czy ka, jak ta Chmura Kryłowa, co przemknęła nad wyschłym polem i spadła ulewnym deszczem na ocean[49]. Prawie w tej samej chwili, kiedy zjawił się w Petersburgu, przyjeżdżając wprost ze Szwajcarii, umiera w Moskwie jeden z krewnych jego matki (oczywiście mieszczanki z pochodzenia), bezdzietny stary kawaler, kupiec, brodacz i raskolnik, i zostawia kilka milionów spadku, niespornego, nie obciążonego, w czystej gotówce (żeby to nam się tak przytrafiło, czytelniku!), i wszystko to dla naszego potomka, wszystko dla naszego barona, który się leczył w Szwajcarii na idiotyzm! No, ale tym razem zagrała jeszcze inna muzyka: cała orkiestra. Koło naszego barona w kamasz-kach, który się zaczął umizgać do pewnej znanej i pięknej nierządnicy, zebrał się raptem cały tłum kolegów i przyjaciół, znaleźli się nawet krewni, a ponadto całe tłumy dobrze urodzonych panien, łaknących i pragnących wyjść legalnie za mąż; cóż bowiem może być lepszego: arystokrata milioner, idiota — wszystkie zalety jednocześnie; takiego męża ze świecą się nie znajdzie i na obstalunek się nie zrobi!..."

вернуться

47

Według przypisów wydania rosyjskiego (t. 6, s. 729) Dostojewski ma tu na myśli czasopismo satyryczne "Iskra", wydawane w Petersburgu od 1859 do 1873. Czasopismo to, redagowane m.in. przez Wasilija Kuroczkina, było zbliżone do ośrodków rewolucyjno-demokratycznych.

вернуться

48

Cytat z komedii Gribojedowa Mądremu bieda, akt. II, sc. 2.

вернуться

49

Aluzja do znanej bajki Iwana Kryłowa.