Выбрать главу

Poprawiła jej włosy, których nie trzeba było poprawiać, i pocałowała ją; o to jej tylko chodziło.

- Drogi książ?

- Sądziłem, że pani zdolna jest wciąż się rozwijać... — zaczął znów Hipolit ocknąwszy się z zamyślenia. — Aha! to właśnie chciałem powiedzieć — ucieszył się, jakby sobie nagle przypomniawszy. — Burdowski szczerze chce obronić swoją matkę, prawda? A wychodzi na to, że ją zniesławia. Książę chce pomóc Burdowskiemu, z całego serca proponuje mu swoją serdeczną przyjaźń i pieniądze, i może tylko on jeden z. nas wszystkich nie czuje do niego odrazy, a oto stoją naprzeciwko siebie jak prawdziwi wrogowie. Cha, cha, cha! Państwo wszyscy nienawidzicie Burdowskiego za to, że on, według was, nieładnie i mało wytwornie odnosi się do swojej matki, prawda ? Tak? Tak? Państwo przecież okropnie lubicie piękno i wytworne formy, o nie tylko dbacie, prawda? (Dawno już podejrzewałem, że tylko o to wam chodzi!) No to wiedzcie, że nikt z was nie kochał tak swojej matki, jak Burdowski! Książę, jak mi wiadomo, posłał po kryjomu przez Ganię trochę pieniędzy matce Burdowskiego i gotów jestem założyć się, że Burdowski (Cha, cha, cha! — śmiał się histerycznie), że Burdowski oskarży teraz księcia o niedelikatne postępowanie i brak szacunku dla jego matki; słowo daję, że zrobi to, cha, cha, cha!

W tym miejscu znów się zaczął dusić i kaszleć.

- No i cóż, to wszystko? Wszystko już teraz powiedziałeś? No idź spać, bo masz gorączkę — przerwała mu niecierpliwie Lizawieta Prokofiewna, która nie spuszczała z niego pełnych niepokoju oczu. — Ach, Boże! On jeszcze mówi!

- Pan się, jak widzę śmieje? Dlaczego pan się ciągle ze mnie śmieje? Zauważyłem, że pan się ciągle ze mnie śmieje! — niespokojnym i rozdrażnionym tonem odezwał się nagle Hipolit do Eugeniusza Pawłowicza, który istotnie śmiał się.

- Chciałem pana tylko spytać, panie... Hipolicie... przepraszam, zapomniałem, pańskiego nazwiska.

- Pan Tierientiew - powiedział książę.

- Tak, Tierientiew, dziękuję panu, książę: niedawno mi mówiono, ale wyleciało z pamięci... Chciałem pana spytać, panie Tierientiew, czy to prawda, co słyszałem, że pan jest zdania, iż wystarczyłoby panu tylko przez kwadrans przemawiać przez okno do ludu, a lud natychmiast zgodzi się z panem i natychmiast za panem pójdzie?

- Bardzo możliwe, że tak mówiłem... — odparł Hipolit, jakby coś sobie przypominając. — Na pewno mówiłem! - dodał nagle, znowu się ożywiając i patrząc nieustępliwie na Eugeniusza Pawlowicza. — Więc cóż z tego ?

- Nic absolutnie; chciałem tylko uzupełnić swoje wiadomości.

Eugeniusz Pawłowicz umilkł, ale Hipolit wciąż jeszcze patrzył na niego w niecierpliwym oczekiwaniu.

- No cóż, skończył pan? — zwróciła się Lizawieta Prokofiewna do Eugeniusza Pawłowicza. — Proszę kończyć prędzej, bo już czas, żeby on szedł spać. A może to za trudne? (Okropnie była rozgniewana.)

- Nawet chętnie dorzucę jeszcze parę słów — ciągnął dalej z uśmiechem Eugeniusz Pawłowicz — a mianowicie, że wszystko, czego wysłuchałem od pańskich towarzyszy, panie Tierientiew, i wszystko, co pan sam tu dzisiaj wyłożył z takim niewątpliwym talentem, sprowadza się, moim zdaniem, do teorii triumfu prawa przede wszystkim i pomimo wszystko, a nawet z wyłączeniem wszystkich innych rzeczy i nawet przed zbadaniem, na czym to prawo właściwie polega. Nie wiem, może się mylę?

- Oczywiście myli się pan, nawet nie rozumiem, o co panu chodzi... I cóż dalej?

W kącie rozległ się szept. Siostrzeniec Lebiediewa wymamrotał coś pod nosem.

- Właściwie już nic — ciągnął Eugeniusz Pawłowicz — chciałem tylko zaznaczyć, że z tego stanowiska łatwo jest przerzucić się na prawo siły, to znaczy na prawo pojedynczej pięści i prywatnych zachcianek, jak to zresztą nieraz bywało na świecie. Przecież i Proudhon zatrzymał się na prawie siły. Podczas wojny amerykańskiej wielu z najwybitniejszych liberałów opowiedziało się po stronie plantatorów, wychodząc z założenia, iż Murzyni są Murzynami, stoją niżej od rasy białej, a zatem prawo siły jest za białymi...

- No i co?

- Czyli że pan nie neguje prawa siły?

- Co dalej?

- Pan jest jednak konsekwentny; chciałem tylko zauważyć, że od prawa siły do prawa tygrysów i krokodyli, a nawet do Daniłowa i Górskiego droga niedaleka.

- Nie wiem; co dalej?

Hipolit ledwo słuchał Eugeniusza Pawłowicza i jeżeli mówił do niego "no i co" oraz "co dalej", to, zdaje się, raczej ze swojego starego w rozmowach przyzwyczajenia niż z chęci uważania albo z ciekawości.

- Nic... to wszystko.

- Ja zresztą nie gniewam się na pana — dodał znienacka, całkiem niespodziewanie, Hipolit, i bodaj że nie zdając sobie z tego sprawy, wyciągnął rękę, nawet z uśmiechem. Eugeniusz Pawłowicz z początku zdziwił się, ale z miną najzupełniej poważną dotknął wyciągniętej ręki, jakby przyjmując przebaczenie.

- Nie mogę nie wyrazić — rzekł tym samym, pełnym, niby respektu, a w istocie dwuznacznym tonem — swojej wdzięczności dla pana za uwagę, z jaką mnie pan wysłuchał, ponieważ z licznych swoich obserwacji wyciągnąłem wniosek, że nasi liberałowie nie są zdolni do tego, aby pozwolić komuś mieć własne odrębne zdanie i nie odpowiedzieć od razu swojemu oponentowi stekiem obelg, a nawet czymś jeszcze gorszym...

- Pan ma zupełną rację — zauważył generał Iwan Fiodorowicz i założywszy ręce do tylu z miną najbardziej znudzoną wycofał się aż do wyjścia z tarasu, gdzie nawet ziewnął ze złości.

- No, dosyć już się nagadałeś, mój drogi — powiedziała raptem Lizawieta Prokofiewna do Eugeniusza Pawłowicza. — Mam już powyżej uszu twojej gadaniny...

- Już czas — powiedział niemal ze strachem i z zakłopotaniem Hipolit, podnosząc się i patrząc, zmieszany, dokoła — zatrzymałem państwa; chciałem państwu wyjaśnić wszystko... myślałem, że wszyscy... po raz ostatni... to była fantazja...

Widać było, że ożywiał się niekiedy pod wpływem gwałtownych bodźców wewnętrznych, wychodził nagle na kilka chwil ze stanu faktycznego prawie maligny, z całą świadomością coś sobie raptem przypomniał i mówił przeważnie urywanymi zdaniami, dawno już może obmyślonymi i wyuczonymi w ciągu długich, wlokących się godzin choroby, w łóżku, w samotności, podczas bezsennych nocy.

- No, żegnam państwa! — odezwał się nagle ostro. — Czy myślicie, że łatwo mi powiedzieć "żegnam państwa"? Cha, cha! — uśmiechnął się, zły sam na siebie za swoje niezręczne pytanie, i raptem, jakby już na dobre rozgniewany, że wciąż mu się nie udaje wyrazić tego, co chce, głośno i z rozdrażnieniem zawołał: — Wasza ekscelencjo! Mam honor prosić pana na swój pogrzeb, o ile tylko zechce mi pan uczynić ten zaszczyt i... wszystkich tu obecnych również zapraszam, razem z generałem!...

Znowu się roześmiał; ale był to już śmiech szaleńca; Lizawieta Prokofiewna ze strachem podeszła ku niemu i chwyciła go za rękę. Patrzył na nią badawczo, z tym samym śmiechem, który jednak już nie rozbrzmiewał, tylko jakby zatrzymał się i zastygł na jego twarzy.

- Państwo wiedzą, że przyjechałem tu po to, żeby widzieć drzewa? O, te... (wskazał na drzewa w parku), czy to nie śmieszne, co? Chyba jednak nie ma w tym nic śmiesznego? — zapytał z całą powagą Lizawiety Prokofiewny i nagle wpadł w zamyślenie; potem, po krótkiej chwili, podniósł głowę i z ciekawością zaczął kogoś szukać w tłumie. Szukał Eugeniusza Pawłowicza, który stał dość blisko, z prawej strony, tam gdzie przedtem, ale on już o tym zapomniał i rozglądał się szukając dokoła. — O, nie poszedł pan! — znalazł go nareszcie — pan się niedawno śmiał, że ja chciałem w ciągu kwadransa mówić przez okno... A wie pan, że ja nie mam osiemnastu lat: tak długo leżałem w tym łóżku, tak długo patrzyłem przez to okno, tak dużo myślałem... o wszystkich... że... Nieboszczyk nie ma lat, pan wie. Jeszcze w zeszłym tygodniu pomyślałem sobie o tym, kiedy się obudziłem w nocy... A wie pan, czego się pan najwięcej boi? Najwięcej boi się pan naszej szczerości, chociaż pan nami pogardza! Ja o tym też sobie pomyślałem wówczas, w nocy, w łóżku... Pani sądzi, że ja z pani chciałem zadrwić, Lizawieto Prokofiewno? Nie, nie chciałem zadrwić, chciałem tylko panią pochwalić... Kola mówił, że książę nazwał panią dzieckiem... to dobrze... ale cóż to ja jeszcze... cóż to ja chciałem powiedzieć... — Zakrył twarz rękami i zamyślił się głęboko. — Aha! Kiedy pani żegnała się niedawno, pomyślałem sobie nagle: są dokoła mnie ludzie i nigdy już ich więcej nie będzie, nigdy! I drzew tak samo — zostanie tylko ta ściana z czerwonych cegieł w domu Meyera... naprzeciwko mojego okna. Więc trzeba im o tym wszystkim powiedzieć... chociaż spróbować powiedzieć; patrz, jest tu piękna dziewczyna... a ty jesteś nieżywy, więc przedstaw się, jako nieboszczyk, powiedz, że "zmarli wszystko mogą mówić"... i że księżna Maria Aleksiejewna nie skrzyczy za to[53], cha, cha!... Czy nikt się nie śmieje? — obrzucił wszystkich dokoła nieufnym spojrzeniem. — A wiecie państwo, kiedy leżałem w łóżku, dużo różnych myśli przychodziło mi do głowy... wiecie, przekonałem się, że przyroda lubi sobie z człowieka zakpić... Ktoś niedawno wyraził się, że jestem ateuszem, a wiecie, że ta przyroda... I czemuż państwo znowu się śmieją? Jesteście straszliwie okrutni! — rzekł nagle z pełnym smutku oburzeniem, spoglądając na wszystkich po kolei. — Ja Koli nie deprawowałem — zakończył innym zupełnie tonem, poważnym i przekonywającym, jakby też sobie nagle o tym przypomniał.

вернуться

53

Dostojewski robi tu aluzję do końcowych słów monologu Famusowa w IV akcie, 15 scenie komedii Gribojedowa (Mądremu biada). Słowa te brzmią:

Ach, Boże mój, cóż na to powie Księżna Maria Aleksiejewna!