- Nikt, nikt się tutaj z ciebie nie śmieje, bądź spokojny! — niemal męcząc się mówiła Lizawieta Prokofiewna. — Jutro przyjedzie nowy doktor; tamten się omylił; ależ siadaj, bo na nogach nie możesz się utrzymać! Bredzisz... Ach, co z nim teraz zrobić! — biadała, troskliwie sadzając go w fotelu. Na jej policzku zabłysła łza.
Hipolit zatrzymał się, niemal porażony, podniósł rękę, wyciągnął ją lękliwie i dotknął małej łzy. Uśmiechnął się jakoś po dziecięcemu.
- Ja... panią... — powiedział radosnym głosem — pani nie wie, jak ja panią... Kola zawsze mi mówił o pani z takim zachwytem... lubię jego zachwyt. Ja go nie deprawowałem! Zostawiam tylko jego jednego... a chciałem zostawić wszystkich, wszystkich — nie było ich jednak, nie było nikogo... Chciałem być działaczem, miałem prawo... O, jak wiele chciałem! A teraz nic już nie chcę, nawet nic nie chcę chcieć, przysiągłem sobie, że już niczego nie będę pragnął; niech tam, niech beze mnie szukają prawdy! Tak, przyroda jest szydercza! Dlaczego — wykrzyknął nagle z uniesieniem — dlaczego przyroda stwarza najdoskonalsze istoty, żeby z nich później szydzić?! Przecież tak zrobiła, że jedyna istota, którą na ziemi uznano za doskonałość... tak zrobiła, że pokazawszy ją ludziom, kazała jej powiedzieć to, z powodu czego przelało się aż tyle krwi, że gdyby ta krew przelała się za jednym razem, ludzie na pewno by się zachłysnęli! O, to dobrze, że umieram! Ja bym też mógł powiedzieć jakieś okropne kłamstwo, przyroda znów by mnie ok-piła!... Nikogo nie deprawowałem... Chciałem żyć dla dobra wszystkich ludzi, dla odnalezienia i ogłoszenia prawdy... Patrzyłem przez okno na ścianę domu Meyera i chciałem mówić tylko kwadrans, żeby wszystkich, wszystkich przekonać, a tylko raz w życiu zrozumiałem się... z panią, jeżeli już nie z ludźmi, i co z tego wynikło? Nic! To tylko, że pani mną pogardza! A więc nie jestem nikomu potrzebny, a więc jestem głupi, a więc czas na mnie! I nie umiałem zostawić po sobie żadnego wspomnienia! Ani dźwięku, ani śladu, ani żadnego czynu, nie rozpowszechniłem ani jednej idei!... Nie śmiejcie się z głupca! Zapomnijcie o nim! Zapomnijcie wszystko... zapomnijcie, bardzo was proszę, nie bądźcie tacy okrutni! Czy wiecie, że gdyby nie przytrafiły się te suchoty, popełniłbym samobójstwo...?
Chciał jeszcze chyba dużo powiedzieć, ale nie zdołał, osunął się na fotel, zakrył twarz rękami i zapłakał jak małe dziecko.
- No i co z nim teraz robić! — zawołała Lizawieta Prokofiewna, podbiegła do niego, chwyciła jego głowę i z całej siły przycisnęła ją do piersi. Hipolit spazmatycznie szlochał. — No, no, no! Nie płaczże, no dosyć, dobry z ciebie chłopiec. Bóg ci przebaczy ze względu na twoją nieświadomość; no dosyć już, bądź mężny... Bo ci później będzie wstyd...
- Mam w domu — mówił Hipolit starając się podnieść głowę — mam brata i siostry, dzieci, maleńkie, biedne, niewinne... Ona je zdeprawuje! Pani jest święta, pani sama jest... jak dziecko — niech je pani ocali! Niech je pani wyrwie z rąk tej... ona... wstyd i hańba... O, niech mi pani pomoże, niech pani pomoże, Bóg panią za to stokrotnie wynagrodzi, na miłość Boską, na rany Chrystusa!...
- Mówże wreszcie, co teraz robić! — krzyknęła do męża zdenerwowana Lizawieta Prokofiewna. — Bądź łaskaw przerwać to swoje majestatyczne milczenie! Jeżeli nic nie postanowicz, wiedz o tym, że sama tu zostanę na noc; dosyć już mnie tyranizowałeś swoją władzą!
Lizawieta Prokofiewna pytała z gniewem i z najwyższym uniesieniem, oczekując niezwłocznej odpowiedzi. Ale w podobnych wypadkach obecni, jeśli nawet jest ich dość dużo, odpowiadają zazwyczaj milczeniem i bierną ciekawością, nie chcąc nic brać na siebie, i wyrażają swoje myśli dopiero po pewnym czasie. Wśród obecnych znajdowali się i tacy, którzy gotowi byli przesiedzieć tu nawet do rana, nie wymówiwszy ani słowa, na przykład Warwara Ardalionowna, siedząca na uboczu przez cały wieczór, w milczeniu; przysłuchiwała się wszystkiemu z ogromnym napięciem i zapewne miała w tym jakieś swoje powody.
- Podług mnie, moja droga — oświadczył generał — potrzebna jest tu obecnie raczej, że tak powiem, pielęgniarka niż nasze zdenerwowanie i raczej jakiś zaufany, trzeźwy służący na noc. W każdym razie trzeba się poradzić księcia i... natychmiast zapewnić choremu spokój. A jutro można się tym znowu zająć.
- Teraz jest dwunasta; jedźmy. Czy on jedzie z nami, czy też zostaje u pana? — gniewnym i poirytowanym tonem zwrócił się do księcia Doktorenko.
- Jeśli pan chce,- może pan przy nim zostać — odpowiedział książę — miejsce się znajdzie.
- Wasza ekscelencjo — znienacka i gorliwie podskoczył do generała Keller — jeżeli potrzebny jest ktoś odpowiedni na noc, gotów jestem poświęcić się dla przyjaciela... to taka zacna dusza! Dawno już go uważam za wielkiego człowieka, wasza ekscelencjo! Ja oczywiście nie odebrałem wykształcenia, jak należy, ale kiedy on krytykuje, to istne perły, perły się sypią, wasza ekscelencjo!
Generał odwrócił się z rozpaczą.
- Bardzo się będę cieszył, jeśli on tu zostanie; naturalnie trudno byłoby mu jechać — odrzekł książę na niecierpliwe zapytania Lizawiety Prokofiewny.
- A cóż to niby! Śpisz czy co! Jeśli nie chcesz, mój drogi, to ja go zabiorę do siebie! O Boże, on przecie sam ledwo na nogach się trzyma! Cóż to, chory jesteś?
Przedtem Lizawieta Prokofiewna, nie znalazłszy księcia na łożu boleści, rzeczywiście mocno przesadziła w dodatniej ocenie stanu jego zdrowia, opierając się na wyglądzie zewnętrznym, ale niedawny atak choroby, ciężkie wspomnienia w związku z tym atakiem, zmęczenie wywołane burzliwym przebiegiem wieczoru, przypadek z "synem Pawliszczewa", obecne zajście z Hipolitem — wszystko to istotnie spotęgowało chorobliwą drażliwość księcia i doprowadziło go niemal do stanu gorączkowego. Ale w oczach jego świeciła teraz inna jeszcze troska, nawet lęk; z obawą spoglądał na Hipolita, jakby spodziewając się jeszcze jakichś jego wystąpień.
Nagle Hipolit wstał, okropnie blady, z wyrazem straszliwego, graniczącego z rozpaczą wstydu na zmienionej twarzy. Objawiało się to głównie w jego wzroku, pełnym nienawiści i bojaźni, którym patrzył na zebranych, i w żałosnym, wymuszonym i błąkającym się jakby po rozedrganych wargach uśmiechu. Spuścił natychmiast oczy i chwiejnym krokiem, ciągle się uśmiechając, poszedł w stronę Burdowskiego i Doktorenki, którzy stali obok wejścia na taras; wyjeżdżał z nimi.