Выбрать главу

- Tego się właśnie obawiałem! — zawołał książę. — Tak się to musiało skończyć!

Hipolit szybko zwrócił się ku niemu z niesamowitą po prostu złością; każdy najmniejszy mięsień na jego twarzy zdawał się drgać i mówić.

- Aha! Tego się pan obawiał! "Tak się to musiało skończyć" według pana? Więc niech pan wie, że jeśli kogo tutaj nienawidzę — jęknął chrapliwie, niemal zawył, parskając śliną dokoła — (wszystkich was nienawidzę, wszystkich!) — to pana, pana, jezuicka, słodkoczuła duszyczko, idioto, milione-rze-dobroczyńco, pana nienawidzę bardziej niż wszystkich innych razem, niż wszystko na świecie! Już dawno pana poznałem i znienawidziłem, gdy tylko o panu usłyszałem, znienawidziłem pana całą mocą swojej duszy... To pan urządził tę całą hecę! To pan mię doprowadził do wybuchu! Pan naraził człowieka umierającego na wstyd, pan, pan, pan jest winien mojej małoduszności! Zabiłbym pana, gdybym miał żyć dłużej! Niepotrzebne mi są pańskie dobrodziejstwa, od nikogo nic nie przyjmę, słyszy pan? Nic, od nikogo! Byłem nieprzytomny i nie wolno panu triumfować!... Przeklinam was wszystkich na wieki!

Zaczął się dusić.

- Zawstydził się swoich łez! — wyszeptał Lebiediew do Lizawiety Prokofiewny.-"Tak się to musiało skończyć!" No, no, książę! Przejrzałeś go na wskroś...

Ale Lizawieta Prokofiewna nie raczyła nawet spojrzeć na niego. Stała, dumnie wyprostowana, z podniesioną głową, i z pogardliwym zaciekawieniem przyglądała się "tym kreaturom". Kiedy Hipolit przestał mówić, generał wzruszył ramionami; Lizawieta Prokofiewna pełnym gniewu wzrokiem zmierzyła go od stóp do głowy, jakby żądała usprawiedliwienia z tego ruchu, i natychmiast odwróciła się do księcia.

- Dziękuję ci, książę, ekscentryczny przyjacielu naszego domu, za tak przyjemny wieczór, jaki nam wszystkim zgotowałeś. Raduje się zapewne twoje serce, że ci się udało i nas wciągnąć w swoje niemądre historie... Wystarczy nam tego, miły przyjacielu naszego domu; dziękujemy ci, że pozwoliłeś w końcu, abyśmy cię dobrze poznali!...

I z wyrazem oburzenia na twarzy zaczęła poprawiać swoją mantylę, czekając, aż "tamci" się wyniosą. W tej samej chwili po "tamtych" zajechała dorożka, po którą jeszcze przed kwadransem posłał Doktorenko syna Lebiediewa, gimnazjalistę. Generał zaraz po małżonce dodał od siebie:

- Istotnie, książę, nawet się nie spodziewałem... po tym wszystkim... po naszych przyjaznych stosunkach... i wreszcie Lizawieta Prokofiewna...

- Ale jakżeż, jakżeż tak można! — zawołała Adelajda, podeszła szybko do księcia i podała mu rękę.

Książę z miną straceńca uśmiechnął się do niej. Nagle gorący i prędki szept jak gdyby opalił mu ucho.

- Jeżeli pan natychmiast nie porzuci tych nikczemnych ludzi, będę pana nienawidziła przez całe życie! — szepnęła Agłaja; mówiła jakby w przystępie szaleństwa, ale odwróciła się, zanim książę zdołał na nią spojrzeć. Zresztą nie miał już kogo 'porzucać: chorego Hipolita ułożono jakoś tymczasem w dorożce i dorożka odjechała.

- No cóż, długo to jeszcze będzie trwało, Iwanie Fiodorowiczu? Jak ci się zdaje? Długo jeszcze będę musiała cierpieć przez tych złośliwych chłopaków?

- Ależ ja, moja droga... ja oczywiście gotów jestem... i książę...

Iwan Fiodorowicz podał jednak księciu rękę, ale nie zdążył jej uścisnąć i pobiegł za Lizawieta Prokofiewną, która hałaśliwie i gniewnie schodziła z tarasu. Adelajda, jej narzeczony i Aleksandra przyjaźnie i uprzejmie pożegnali się z księciem. Eugeniusz Pawłowicz przyłączył się do nich i on jeden tylko był w dobrym humorze.

- Stało się tak, jak przewidywałem! Szkoda tylko, że biedny książę został tak pokrzywdzony — szepnął z najprzyjemniejszym w świecie uśmiechem.

Agłaja wyszła bez pożegnania.

Ale zdarzenia tego wieczoru na tym się nie skończyły; Lizawieta Prokofiewna zmuszona była ścierpieć jeszcze jedno nieoczekiwane spotkanie.

Nie zdążyła jeszcze zejść ze schodów na drogę (okalającą park), gdy nagle wspaniały ekwipaż, powóz zaprzężony w dwa białe konie, przemknął obok willi księcia. W powozie siedziały dwie wytworne damy. Przejechawszy jednak nie więcej niż dziesięć kroków, powóz nagle zatrzymał się; jedna z dam szybko się odwróciła, jakby raptem spostrzegłszy jakiegoś znajomego, który był jej właśnie potrzebny.

- Eugeniuszu Pawłowiczu! To ty? — zabrzmiał znienacka dźwięczny i piękny głos; drgnął na ten głos książę, a może jeszcze ktoś oprócz niego. — Strasznie się cieszę, że cię w końcu odnalazłam! Posłałam po ciebie do miasta umyślnego; dwóch umyślnych! Szukają cię od rana!

Eugeniusz Pawłowicz stał na stopniach schodów jakby rażony piorunem. Lizawieta Prokofiewna też stanęła w miejscu, ale nie ze zgrozą i w osłupieniu, jak Eugeniusz Pawłowicz; patrzyła na zuchwałą damę tak samo wyniośle i z taką samą zimną pogardą, z jaką przed pięcioma minutami przyglądała się "kreaturom", po chwili zaś przeniosła swój badawczy wzrok na Eugeniusza Pawłowicza.

- Mam nowinę! — ciągnął dalej dźwięczny i sympatyczny glos. — Nic się nie bój o weksle Kupfera; namówiłam Rogożyna i wykupił je za trzydzieści. Możesz być spokojny jeszcze ze trzy miesiące. A z Biskupem i z tą całą zgrają na pewno się dogadamy po znajomości. A więc wszystko w porządku. Nie trać humoru. Do jutra!

Powóz ruszył i szybko zniknął.

- To jakaś obłąkana! — krzyknął w końcu Eugeniusz Pawłowicz, czerwony z oburzenia, rozglądając się niepewnie dokoła. — Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym ona mówiła! Jakie weksle? Co to za jedna?

Lizawieta Prokofiewna patrzyła na niego jeszcze ze dwie sekundy; wreszcie szybko i zdecydowanie skierowała się ku swojej willi, a za nią podążyli wszyscy. Dokładnie w minutę później na tarasie u księcia zjawił się znów Eugeniusz Pawłowicz, niezwykle wzburzony.

- Czy książę doprawdy nie wie, co to wszystko znaczy?

- Nic nie wiem — odrzekł książę, który sam odczuwał nadzwyczajne i chorobliwe napięcie nerwów.

- Nie wie pan?

- Nie wiem.

- I ja nie wiem — roześmiał się nagle Eugeniusz Pawłowicz. — Daję słowo, nie miałem żadnych spraw wekslowych, niech mi pan wierzy!... Ale co panu jest, pan mdleje? — O nie, nie, zapewniam pana, że nie...

XI

Jepanczynowie udobruchali się dopiero po trzech dniach. Książę, chociaż o wiele rzeczy sam się oskarżał, jak to miał we zwyczaju, i szczerze oczekiwał kary, jednak z początku był głęboko przekonany, że Lizawieta Prokofiewna nie mogła poważnie rozgniewać się na niego, a raczej rozgniewała się sama na siebie. Nic też dziwnego, że ten długi okres nieporozumienia wpędził go już na trzeci dzień w ponury impas. Przyczyniły się do tego i inne okoliczności, ale jedna z nich szczególnie. Przez całe trzy dni rozrastała się ona stopniowo w podejrzliwym umyśle księcia (a książę od niedawna obwiniał się sam o dwie krańcowo różne rzeczy: o niezwykłą, "bezmyślną i natrętną" łatwowierność, a zarazem o "ponurą i nikczemną" podejrzliwość). Słowem pod koniec trzeciego dnia przypadek z ekscentryczną damą, rozmawiającą ze swojego powozu z Eugeniuszem Pawłowiczem, przybrał w jego wyobraźni zastraszające i wprost zagadkowe rozmiary. Istota zagadki poza innymi stronami sprawy polegała dla księcia na bolesnym pytaniu: czy mianowicie tylko on sam jest winien wydarzeniu się tej nowej "potworności*', czy również... Nie odpowiadał jednak, kto również. Co zaś do liter N. F. B., to, w jego mniemaniu, był to tylko niewinny żart, po prostu nawet dziecinny żart, toteż zastanawiać się nad tym byłoby wstyd, a nawet pod pewnym względem byłaby to prawie nikczemność.