Zresztą nazajutrz po tym skandalicznym "wieczorze", do którego przykrych perypetii tak wiele sam się przyczynił, książę miał przyjemność z samego rana gościć u siebie księcia Sz. z Adelajdą: "wstąpili głównie po to, żeby się dowiedzieć o jego zdrowie", przyszli we dwoje, wracając ze spaceru. Adelajda od razu na wstępie spostrzegła w parku jedno drzewo, cudowne stare drzewo, rozłożyste, z długimi konarami, całe pokryte świeżą zielenią, o popękanej korze i z dziuplą; postanowiła "koniecznie, ale to koniecznie" je narysować! Toteż prawie przez całe pół godziny swojej wizyty mówiła tylko o tym. Książę Sz. był jak zwykle sympatyczny i uprzejmy, wypytywał księcia o różne dawne rzeczy, wspominał okoliczności ich pierwszego spotkania; o wczorajszym wieczorze prawie nic nie mówiono. Wreszcie Adelajda nie wytrzymała i z uśmiechem przyznała się, że wstąpili incognito; na tym jednak zwierzenia się skończyły, chociaż z tego "incognito" można było wywnioskować, iż rodzice, to znaczy głównie Lizawieta Prokofiewna, są jakoś wyjątkowo źle usposobieni. Jednakże ani o niej, ani o Agłai, ani nawet o Iwanie Fiodorowiczu Adelajda i książę Sz. nie powiedzieli podczas swoich odwiedzin ani jednego słowa. Idąc dalej na spacer, księcia do towarzystwa nie zaprosili. O tym zaś, aby go zaprosić do domu, nawet nie wspomnieli; w związku z tym Adelajdzie wymknęło się nawet charakterystyczne powiedzenie: mówiąc o jednej ze swoich akwarel, zapragnęła nagle pokazać ją księciu. "Jak by to zrobić jak najprędzej? Zaraz! Albo przyślę panu dziś przez Kolę, jeśli będzie u nas, albo jutro sama ją przyniosę, gdy pójdę znów z księciem na spacer" — wybrnęła wreszcie z kłopotu, ucieszona, że udało jej się tak zręcznie i wygodnie dla wszystkich załatwić sprawę. W końcu prawie się już pożegnawszy, książę Sz. jakby coś sobie nagle przypomniał:
- Ach prawda, drogi książę, chciałem pana zapytać, czy pan przypadkiem nie wie, co to była za osoba, która wołała wczoraj z powozu do Eugeniusza Pawłowicza?
- Była to Nastasja Filipowna — powiedział książę — czy pan jeszcze się nie dowiedział, że to była ona? A kto z nią był, nie wiem.
- Owszem, słyszałem! — podchwycił książę Sz. — Ale co oznaczał ten krzyk? Przyznam się, że to dla mnie wielka zagadka... dla mnie i dla innych.
Książę Sz. mówił to z niezwykłym i wyraźnym zdumieniem.
- Wspominała o jakichś wekslach Eugeniusza Pawłowicza — odpowiedział książę z dużą prostotą — o jakichś wekslach, co dzięki jej staraniom przeszły od jakiegoś lichwiarza do rąk Rogożyna, który poczeka na Eugeniusza Pawłowicza.
- Słyszałem, słyszałem, drogi książę, ale to przecież niemożliwe ! Eugeniusz Pawłowicz żadnych takich weksli nie wystawiał! Mając takie posiadłości... Co prawda, jako człowiek nieco lekkomyślny, w swoim czasie trochę się na weksle zadłużył, nawet go później ratowałem z opresji... Przy takim jednak majątku dawać weksle lichwiarzowi i potem martwić się o nie - to rzecz niemożliwa. I przecież on nie może być na ty i w takich poufałych stosunkach z Nastasją Filipowną — w tym tkwi jakaś niezwykła zagadka. Eugeniusz Pawłowicz przysięga, że nic nie rozumie, i ja mu zupełnie wierzę. Ale chodzi o to, drogi książę, iż chciałem pana spytać, czy pan czegoś nie wie? A raczej, czy jakimś cudem nie doszedł do pana słuch o tym wszystkim?
- Nie, nic nie wiem i upewniam pana, że nie brałem w tym żadnego udziału.
- Ach, jaki się pan zrobił podejrzliwy! Doprawdy, nie poznaję pana dzisiaj! Czyż mógłbym sobie wyobrazić pana jako współuczestnika takiej sprawy?... Ależ pan jest dzisiaj do reszty rozstrojony, drogi książę.
Objął go i ucałował.
- Co to znaczy "jako współuczestnika takiej sprawy"? Nie widzę tutaj żadnej takiej sprawy.
- Niewątpliwie osoba ta chciała za wszelką cenę przeszkodzić w czymś Eugeniuszowi Pawłowiczowi, przydając mu w oczach świadków pewne cechy, których on nie ma i mieć nie może — odpowiedział dosyć sucho książę Sz.
Książę Lew Nikołajewicz zmieszał się, ale nie przestał badawczo i pytająco patrzeć na księcia, ten jednak milczał.
- A czy tu nie chodzi rzeczywiście i po prostu o weksle? Czy nie jest dosłownie tak, jak było mówione wczoraj ? — mruknął w końcu książę, jakby zniecierpliwiony.
- Właśnie mówię panu, niech pan sam osądzi, co może być tu wspólnego między Eugeniuszem Pawłowiczem i... nią, a w dodatku między nim i Rogożynem? Powtarzam panu, majątek jest olbrzymi, doskonale o tym wiem; drugiego majątku spodziewa się po wuju. Nastasją Filipowną po prostu...
Książę Sz. znów nagle umilkł, prawdopodobnie dlatego, że nie chciał mówić z księciem o Nastasji Filipownie.
- Jednak w każdym razie musi ją znać? — spytał raptem książę Lew Nikołajewicz po chwili milczenia.
- No, chyba tak; wiadomo, lekkoduch! Ale znajomość ta nie jest pewnie świeżej daty, znali się bodaj parę lat temu. On przecież znał jeszcze Tockiego. Teraz zaś o żadnej bliższej znajomości nie może być mowy: a na ty nigdy z sobą nie byli! Sam pan wie, że i jej tu nie było; nigdzie nie było. Wiele ludzi nie wie jeszcze, że ona tu się zjawiła. Powóz jej zauważyłem dopiero trzy dni temu, nie więcej.
- Wspaniały ekwipaż! — powiedziała Adelajda.
- Tak, przepiękny.
Odeszli oboje jak najprzyjaźniej zresztą, rzec można, po bratersku, usposobieni do księcia Lwa Nikołajewicza.
A dla naszego bohatera odwiedziny te miały w sobie coś nawet kapitalnego. Przypuśćmy, że on sam podejrzewał różne rzeczy, począwszy od wczorajszej nocy (a może i wcześniej), ale od czasu ich wizyty nie mógł się zdecydować na uzasadnienie swoich obaw. Teraz wszystko stawało się jasne: książę Sz. oczywiście mylnie tłumaczył całą tę historię, był jednak dość bliski prawdy, zrozumiał tkwiącą w tym intrygę. ("Zresztą może sam rozumie wszystko dobrze, tylko nie chce się z tym zdradzić i dlatego na głos wypowiada fałszywy pogląd na sprawę" — pomyślał książę). Najbardziej jasne ze wszystkiego było to, że do niego teraz przychodzono (i to właśnie książę Sz.) w nadziei uzyskania jakichś wyjaśnień; jeżeli tak, to uważa się go po prostu za uczestnika intrygi. No, a jeżeli to istotnie jest tak i posiada taką wagę, jakiż ona ma w tym okropny cel, jaki cel? O zgrozo! "I jak tu ją powstrzymać? Kiedy jest przekonana o słuszności swoich poczynań, nic jej od tego nie powstrzyma!" Książę wiedział to już z doświadczenia. "Szalona. Szalona."
Zbyt wiele, naprawdę zbyt wiele zebrało się tego ranka i innych jeszcze trudnych do rozwiązania kwestii, i to wszystko jednocześnie, i wszystko wymagało natychmiastowego rozstrzygnięcia; toteż książę bardzo był smutny. Trochę go rozerwała Wiera Lebiediew, która przyszła do niego z Luboczką i, śmiejąc się, długo mu coś opowiadała. Zaraz po niej przyszła też jej siostra, z wiecznie otwartymi ustami, potem zaś syn Lebiediewa, gimnazjalista, który zapewniał, że "gwiazda" w Apokalipsie, która spadła na ziemię, na źródła wód, w komentarzach jego ojca oznacza sieć kolei żelaznych rozrzuconą po Europie. Książę nie uwierzył, że Lebiediew tak komentuje tę rzecz, postanowiono więc przy pierwsze), jaka się nadarzy, sposobności sprawdzić to u niego samego. Od Wiery Lebiediew książę dowiedział się, że Keller już od wczoraj zadomowił się u nich na dobre i według wszelkiego prawdopodobieństwa rychło się od nich nie odczepi, gdyż znalazł sobie kompanię i bardzo się zbliżył z generałem Iwołginem; zresztą oświadczył, że zostaje u nich wyłącznie po to, aby uzupełnić swoje wykształcenie. W ogóle dzieci Lebiediewa z każdym dniem coraz bardziej zaczynały się księciu podobać. Koli cały dzień nie było w domu: wyjechał z samego rana do Petersburga (Lebiediew też skoro świt wyjechał w jakichś swoich sprawach). Ale książę czekał niecierpliwie na wizytę Gawriły Ardalionowicza, który dziś miał z całą pewnością wstąpić do niego.