Выбрать главу

Powiedział to i począł swoimi wychudłymi i przezroczystymi dłońmi wydzierać bez pośpiechu, kawałkami i strzępami, miękkie stronice manuskryptu, wpychać je sobie po trochu do ust i żuć powoli, jakby przełykał hostię i chciał uczynić ją ciałem z własnego ciała.

Wilhelm patrzył nań zafascynowany i miał minę, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Potem otrząsnął się i rzucił do przodu z okrzykiem: „Co robisz?” Jorge uśmiechnął się, odsłaniając bezkrwiste dziąsła, a żółtawa ślina ściekała mu z bladych warg na białą i sztywną szczecinę podbródka.

— Czekałeś na głos siódmej trąby, czyż nie tak? Posłuchaj teraz, co mówi głos: zapieczętuj, co mówiło, siedem gromów, i nie pisz tego, weź książkę i zjedz ją, i spowoduje zgorzknienie twego żołądka, lecz w ustach twoich będzie słodka jak miód. Widzisz? Pieczętuję teraz to, co nie powinno być powiedziane, w grobie, którym się staję.

Roześmiał się, roześmiał się on, Jorge. Po raz pierwszy usłyszałem, że się śmieje… Śmiał się gardłem, wargi nie składały się do radości i prawie zdało się, że płacze.

— Nie oczekiwałeś tego zakończenia, Wilhelmie, prawda? Oto starzec raz jeszcze zwycięża z łaski Pana, prawda? —I ponieważ Wilhelm próbował wyrwać mu książkę, Jorge, który domyślił się tego ruchu, gdyż poczuł wibrację powietrza, cofnął się przyciskając wolumin do piersi lewicą, prawicą zaś nadal wyrywał stronice i wpychał je sobie do ust.

Był po drugiej stronie stołu i Wilhelm, nie mogąc go dosięgnąć, spróbował szybko okrążyć przeszkodę. Ale suknia zaplątała mu się w stołek i przewrócił go, tak że Jorge zorientował się, skąd zamieszanie. Jeszcze raz roześmiał się, tym razem głośniej, i z szybkością, o którą nikt by go nie podejrzewał, wyciągnął prawą rękę i pomacał szukając kaganka, prowadzony ciepłem dosięgnął płomienia i położył na nim dłoń nie zważając na ból; płomień zgasł. Pokój pogrążył się w ciemnościach i po raz ostatni usłyszeliśmy śmiech Jorgego, który krzyczał: „Znajdź mnie oto, gdyż teraz ja widzę lepiej!” Potem zamilkł i już go nie było słychać, gdyż przemieszczał się krokami cichymi, które zawsze sprawiały, że pojawiał się tak nieoczekiwanie, i tylko słyszeliśmy co jakiś czas w rozmaitych miejscach sali odgłos dartych kart.

— Adso! —krzyknął Wilhelm —stań przy drzwiach, nie pozwól, żeby wyszedł!

Ale powiedział to za późno, gdyż ja, który od jakiegoś czasu aż drżałem z pragnienia, by rzucić się na starca, ruszyłem do przodu chcąc okrążyć stół po stronie przeciwnej niż mój mistrz. Zbyt późno zrozumiałem, że dałem Jorgemu możliwość dotarcia do drzwi, jako że starzec umiał poruszać się w mroku zadziwiająco pewnie. Rzeczywiście usłyszeliśmy odgłos dartych kart za naszymi plecami i dosyć już osłabiony, gdyż dobiegał z przyległego pokoju. I jednocześnie usłyszeliśmy inny odgłos, mozolne i stopniowe skrzypienie zawiasów.

— Zwierciadło! —wykrzyknął Wilhelm —zamyka się!

Biegnąc za tym dźwiękiem obaj rzuciliśmy się w stronę wejścia, ja zawadziłem o jakiś stołek i zraniłem się w nogę, ale nie zważałem na to, albowiem w jednym błysku pojąłem, że jeśli Jorge zamknie nas, nigdy już stąd nie wyjdziemy; po ciemku nie znajdziemy sposobu, żeby otworzyć, nie wiedząc czym i jak trzeba manewrować od tej strony.

Myślę, że Wilhelm poruszał się z taką samą rozpaczą jak ja, gdyż usłyszałem go tuż obok siebie, kiedy obaj dotarliśmy do progu i zaparliśmy się o tylną część lustra, które zamykało się w naszą stronę. Przybiegliśmy na czas, gdyż drzwi zatrzymały się i. wkrótce potem ustąpiły, otwierając się na nowo. Najwidoczniej Jorge widząc, że gra jest nierówna, oddalił się. Wyszliśmy z przeklętego pokoju, ale teraz nie wiedzieliśmy, dokąd starzec się skierował, a mrok panował nadal zupełny. Nagle przypomniałem sobie.

— Mistrzu, przecież ja mam krzesiwo!

— Na co zatem czekasz —krzyknął Wilhelm —szukaj kaganka i zaświeć go! —Rzuciłem się w mrok do tyłu, do finis Africae, i szukałem po omacku kaganka. Cudem boskim znalazłem go od razu, pogrzebałem w szkaplerzu, znalazłem krzesiwko, ręce mi drżały i dwa albo trzy razy nie udało mi się, lecz wreszcie zapaliłem, gdy tymczasem Wilhelm nawoływał od drzwi: „Szybciej, szybciej!”, i wreszcie zrobiło się jasno.

— Szybciej —popędzał nadal Wilhelm —inaczej zje nam całego Arystotelesa!

— I umrze! —krzyknąłem zatrwożony i dołączyłem doń, byśmy razem podjęli poszukiwania.

— Niech umiera, przeklęty! —krzyczał Wilhelm wlepiając wzrok dokoła i biegając bezładnie to tu, to tam. —Tyle tego zjadł, że jego los jest już przypieczętowany. Ale ja chcę księgi!

Potem zatrzymał się i podjął z większym spokojem:

— Przystań no. W ten sposób nie znajdziemy go nigdy. Przez chwilę nie ruszajmy się i nic nie mówmy.

Zastygliśmy w milczeniu. I w ciszy usłyszeliśmy niezbyt daleko stąd odgłos ciała, które zderzyło się z szafą, i huk spadających ksiąg.

— Tam! —krzyknęliśmy razem.

Pobiegliśmy w kierunku odgłosów, ale rychło spostrzegliśmy, że musimy zwolnić. Rzeczywiście, tego wieczoru, kiedy tylko znaleźliśmy się poza finis Africae, przemykały przez bibliotekę podmuchy powietrza, które świstały i jęczały w zależności od panującego na zewnątrz wiatru. Dodane do naszego pędu mogły zgasić światło z takim trudem uzyskane. Skoro nie mogliśmy przyspieszyć, przydałoby się spowodować, by zwolnił Jorge. Lecz Wilhelm miał intuicję inną i krzyknął: „Dostaniemy cię, starcze, teraz mamy światło!” A było to słuszne postanowienie, gdyż ta wiadomość wprawiła zapewne Jorgego w zaniepokojenie i zmusiła do przyspieszenia kroku, to zaś naruszyło jego magiczne poczucie równowagi człeka, który widzi w mrokach. Rzeczywiście, wkrótce potem usłyszeliśmy kolejny hałas i kiedy, idąc za odgłosem, weszliśmy do sali Y z YSPANIA, zobaczyliśmy go leżącego na ziemi, z księgą jeszcze w dłoniach, jak próbował dźwignąć się pośród zrzuconych ze stołu woluminów, które potrącił i zepchnął. Próbował wstać, ale przez cały czas wyrywał stronice, jakby chciał pożreć, ile zdoła, ze swojego łupu.

Kiedy dotarliśmy do niego, wstał już i, czując naszą obecność, obrócił się w naszą stronę i cofnął. Jego oblicze w czerwonym blasku kaganka wydało się nam teraz straszne; rysy zmieniły się, chorobliwy pot żłobił czoło i policzki, oczy, zwykle białe jak u człeka martwego, teraz napłynęły krwią, z ust sterczały mu strzępy pergaminu, niby domowemu zwierzęciu, które nabrało za dużo do pyska i teraz nie może przełknąć pokarmu. Zniekształcone przez trwogę, przez nękające działanie trucizny, krążącej mu teraz obficie w żyłach, przez jego rozpaczliwą i diabelską determinację, to oblicze, które niegdyś było czcigodnym obliczem starca, jawiło się oto jako wstrętne i groteskowe; w innej sposobności wzbudziłoby śmiech, ale my też staliśmy, się w tym momencie podobni zwierzętom, psom, które tropią dziką zwierzynę.

Łatwo mogliśmy go chwycić, gdybyśmy działali spokojnie, lecz rzuciliśmy się nań gwałtownie, on zaś szarpnął się, przycisnął ręce do piersi broniąc woluminu; ja trzymałem go lewą ręką, podczas gdy prawą starałem się utrzymać w górze światło, ale musnąłem mu twarz płomieniem, poczuł ciepło, wydał z siebie stłumiony odgłos, ryk prawie, wypluwając strzępy kart, puścił prawą ręką księgę, sięgnął w stronę kaganka, wyrwał mi go nagle i cisnął przed siebie…