Выбрать главу

Kaganek upadł prosto na stos ksiąg, które zwaliły się ze stołu i leżały z otwartymi stronicami, na kupie. Oliwa rozlała się, ogień sięgnął zaraz do jakiegoś skruszałego pergaminu, który strzelił ogniem niby garść wyschłych patyków. Wszystko to stało się w jednej chwili, z woluminów buchnął płomień, jakby te tysiącletnie stronice od wieków wzdychały do żaru i radowały się, zaspokajając nagle niepamiętne pragnienie gorzenia. Wilhelm spostrzegł, co się stało, i puścił starca —który czując, że jest wolny, cofnął się kilka kroków —zawahał się chwilę, z pewnością za długą, niepewny, czy chwycić z powrotem Jorgego, czy rzucić się do gaszenia małego stosu. Jakaś księga starsza od innych spaliła się prawie od razu, wyrzucając wysoko język ognia.

Delikatne ostrza wiatru, które mogły ugasić słaby płomyk, jeno rozniecały silniejszy i żywszy, a nawet prószyły z niego rozbiegającymi się na wszystkie strony iskrami.

— Szybko, gaś ogień! —krzyknął Wilhelm. —Wszystko się spali!

Rzuciłem się w stronę stosu, lecz zaraz przystanąłem, bo nie wiedziałem, co robić. Wilhelm ruszył w moją stronę, by mi pomóc. Wysunęliśmy ręce w stronę ognia, wzrokiem szukaliśmy, czym by go stłumić, ja miałem jakby natchnienie, zerwałem z siebie przez głowę habit i chciałem narzucić go na żar. Ale płomienie były już zbyt wysokie, objęły habit i pożarły. Cofnąłem ręce, bo sparzyłem je sobie, obróciłem się w stronę Wilhelma i zobaczyłem tuż za jego plecami Jorgego, który znów się przybliżył. Gorąco było teraz takie, że Jorge z pewnością poczuł je doskonale, wiedział z absolutną pewnością, gdzie jest ogień, i rzucił tam Arystotelesa.

Wilhelm w odruchu złości dał gwałtownego kuksańca starcowi, który zwalił się na szafę, uderzył głową o narożnik i padł na ziemię. Ale Wilhelm, który —zdało mi się —rzucił straszliwe bluźnierstwo, nie zważał na niego. Wrócił do ksiąg. Zbyt późno, Arystoteles, albo to, co zostało z niego po uczcie starca, już płonął.

W tym czasie iskry przemknęły w stronę ścian i zaraz woluminy z innego armadium poczęły się skręcać w rozszalałym ogniu. Już nie jedno ognisko płonęło w pomieszczeniu, lecz dwa.

Wilhelm pojął, że nie ugasimy ognia gołymi rękami i postanowił ratować księgi księgami. Chwycił tom, który wydawał mu się lepiej oprawiony od innych, bardziej zwarty i starał się użyć go jako oręża, by tłumić wrogi żywioł. Ale waląc oprawą z okuciami w stos rozżarzonych ksiąg, wzbijał jeno w powietrze więcej iskier. Chciał gasić je zadeptując, ale uzyskał skutek przeciwny, gdyż uniosły się w górę leciutkie strzępy prawie spopielałego pergaminu, które szybowały niby nietoperze, powietrze zaś, sprzymierzone ze swoim powietrznym towarzyszem, zabierało je, by podpalały ziemską materię innych kart.

Nieszczęście chciało, że była to jedna z najmniej uporządkowanych sal labiryntu. Z półek armadiów zwieszały się zwoje manuskryptów, inne księgi, rozlatujące się już, wypuszczały ze swoich okładek niby spomiędzy rozchylonych warg języki welinu wysuszonego wskutek upływu lat, a stół dźwigał ogromną ilość pism, które Malachiasz (od wielu już dni sam) nie odłożył na miejsce. Tak że pokój, po ruinie, jaką spowodował Jorge, był wypełniony pergaminami, które czekały jeno na to, by przeobrazić się w inny żywioł.

W mgnieniu oka to miejsce stało się ogniskiem, gorejącym krzakiem. Nawet szafy uczestniczyły w tej całopalnej ofierze i zaczęły już trzeszczeć w ogniu. Zdałem sobie sprawę, że cały labirynt jest teraz olbrzymim stosem ofiarnym, czekającym tylko na pierwszą iskrę…

— Wody, trzeba wody! —mówił Wilhelm, ale zaraz dodał: —Lecz gdzie jest woda w tym piekle?

— W kuchni, na dole w kuchni! —krzyknąłem. Wilhelm spojrzał na mnie zbity z tropu, z twarzą poczerwieniałą od tej wściekłej jasności.

— Tak, lecz zanim wejdziemy i wrócimy… Do diabła! —krzyknął następnie —tak czy inaczej ten pokój jest stracony i przyległy może też. Zbiegnijmy szybko, ja szukam wody, a ty alarmuj, potrzeba mnóstwa ludzi!

Znaleźliśmy drogę w stronę schodów, gdyż pożoga oświetlała kolejne pokoje, choć każdy następny słabiej, tak że dwa ostatnie przebiegliśmy prawie po omacku. Na dole światło nocne rozjaśniało blado skryptorium; a stamtąd zbiegliśmy do refektarza. Wilhelm pobiegł w stronę kuchni, ja do drzwi refektarza szarpiąc się, by otworzyć je od wewnątrz i udało mi się to po wielu trudach, gdyż wzburzenie uczyniło mnie niezdarnym i mało sprawnym. Wybiegłem na równię, ruszyłem w stronę dormitorium, potem zrozumiałem, że nie zdołam obudzić mnichów pojedynczo, wpadłem na dobry pomysł i rzuciłem się w stronę kościoła szukając wejścia do dzwonnicy. Kiedy się tam znalazłem, uczepiłem się wszystkich sznurów i począłem bić na alarm. Ciągnąłem mocno i sznur wielkiego dzwonu porwał mnie do góry. W bibliotece poparzyłem sobie dłonie z wierzchu, od spodu miałem zdrowe, tak że parzyłem je sobie dopiero ześlizgując się po sznurze, aż spłynęły krwią i musiałem rozluźnić uchwyt.

Ale narobiłem już dosyć hałasu i popędziłem na zewnątrz w momencie stosownym, by zobaczyć, jak pierwsi mnisi wybiegają z dormitorium, a z dali dobiegają głosy famulusów, którzy wyszli na próg swoich mieszkań. Nie potrafiłem wyjaśnić, o co chodzi, bo nie mogłem dobyć z siebie słowa, i pierwsze, jakie mi się nasunęły, wziąłem z mojego macierzystego języka. Krwawiącą dłonią wskazałem na okna południowego skrzydła Gmachu, z których przez alabaster przeświecał niezwyczajny blask. Zdałem sobie sprawę, że kiedy schodziłem i biłem w dzwony, ogień rozprzestrzenił się na dalsze pokoje. Wszystkie okna Afryki i cała fasada między nimi a basztą wschodnią rozbłyskały teraz nierówną łuną.

— Woda, dawajcie wodę! —krzyknąłem.

W pierwszej chwili nikt nie pojął, o co mi chodzi. Mnisi do tego stopnia przywykli do patrzenia na bibliotekę jako na miejsce święte i niedostępne, że nie potrafili przyjąć do świadomości, iż może zagrażać jej jakaś katastrofa pospolita, niby chałupie wieśniaka. Pierwsi, którzy podnieśli wzrok do okien, przeżegnali się szepcząc słowa przerażenia, i pojąłem, że myśleli o nowych jakichś zjawach. Czepiałem się ich sukni, błagałem, by zrozumieli, aż wreszcie ktoś przetłumaczył moje szlochania na ludzkie słowa.

To Mikołaj z Morimondo rzekł:

— Biblioteka płonie! —Tak jest —szepnąłem i padłem zemdlony na ziemię.

Mikołaj dał dowód wielkiej energii, rzucił donośnym głosem rozkazy służbie, dał rady otaczającym go mnichom, wysłał kogoś, by otworzył wszystkie drzwi Gmachu, innych pchnął po wiadra i wszelkiego rodzaju naczynia, skierował resztę do źródeł i zapasów wody w obrębie murów. Krowiarzom nakazał, by sprowadzili konwie na grzbietach mułów i osłów… Gdyby te rozporządzenia wydał ktoś obdarzony autorytetem, wysłuchano by go natychmiast. Lecz famulusi przywykli otrzymywać rozkazy od Remigiusza, pisarze od Malachiasza, wszyscy zaś od opata. A tych trzech niestety nie stało. Mnisi rozglądali się za opatem, szukając wskazówek i pociechy, lecz nie znajdowali go, i ja tylko wiedziałem, że nie żyje albo umiera w tym momencie dusząc się, zamurowany w wąskim przejściu, które teraz przemieniało się w piec, w byka Falarysa.

Mikołaj pchał krowiarzy w jedną stronę, ale jakiś inny mnich, ożywiony najlepszymi intencjami, pchał ich w drugą. Niektórzy konfratrzy najwidoczniej stracili spokój, inni byli jeszcze odrętwiali od snu. Ja starałem się wyjaśnić wszystko, gdyż odzyskałem mowę, ale trzeba tu przypomnieć, że byłem prawie nagi, albowiem cisnąłem habit w płomienie, i widok pacholęcia, którym wszak byłem, umazanego krwią, czarnego na twarzy od sadzy, nieprzystojnie pozbawionego owłosienia na ciele, ogłupiałego teraz, z chłodu, nie mógł z pewnością budzić ufności.