W końcu Mikołajowi udało się zaciągnąć paru konfratrów i innych ludzi do kuchni, którą w tym czasie ktoś zdążył już otworzyć. Ktoś inny miał na tyle zdrowego rozsądku, by przynieść łuczywa. Zastaliśmy pomieszczenie w wielkim nieładzie, i pojąłem, że to Wilhelm musiał przewrócić wszystko do góry nogami szukając wody i naczyń stosownych do jej noszenia.
Wtenczas właśnie ujrzałem Wilhelma, jak wypadł z drzwi refektarza z twarzą osmaloną, suknią dymiącą, z wielkim dzbanem w dłoni, i poczułem nad nim wielką litość, nad tą biedną alegorią niemocy. Pojąłem, że jeśli nawet zdołał donieść na drugie piętro kocioł wody, nie rozlewając jej całkiem, i jeśli udało mu się to uczynić więcej niż jeden tylko raz, zyskał niewiele. Przypomniałem sobie historię świętego Augustyna, jak ujrzał dziecię, próbujące przelać wodę z morza za pomocą łyżeczki; dziecię było aniołkiem i czyniło tak, by zadrwić sobie ze świętego, który zamierzał przeniknąć sekrety natury. I jak anioł przemówił do mnie Wilhelm, opierając się, wyczerpany, o obramienie drzwi:
— Nic z tego, nic nie zdziałamy, nawet z pomocą wszystkich mnichów opactwa. Biblioteka jest stracona. —W przeciwieństwie do anioła, Wilhelm płakał.
Przywarłem do niego, on zaś zerwał ze stołu jakieś płótno i próbował mnie okryć. Staliśmy teraz bacząc na to, co dzieje się wokół nas.
Wszyscy biegali bezładnie, niektórzy pięli się z pustymi rękami i zderzali się na krętych schodach z tymi, którzy, również z pustymi rękami, pchani głupią ciekawością, już tam się wspięli, teraz zaś schodzili po naczynia. Inni, roztropniejsi, od razu szukali kotłów i rondli, by zaraz spostrzec, że w kuchni nie ma dość wody. Nagle do pomieszczenia wtargnęło kilka mułów z konwiami na grzbietach i krowiarze, którzy je prowadzili, rozładowywali je i chcieli nieść wodę na górę. Nie znali jednak drogi do skryptorium i minął jakiś czas, zanim jacyś z pisarzy udzielili im wyjaśnień, kiedy zaś szli do góry, napotykali tych, którzy schodzili ogarnięci przerażeniem. Ta lub owa konew przewróciła się, rozlewając wodę na ziemię, inne przebyły kręte schody podawane chętnymi rękami. Poszedłem za grupą i znalazłem się w skryptorium; od wejścia do biblioteki napływał gęsty dym, ostatni, którzy spróbowali dostać się na górę przez basztę wschodnią, schodzili kaszląc, z zaczerwienionymi oczami i oświadczali, że nie da się już do tego piekła wejść.
Ujrzałem wtedy Bencjusza. Zmieniony na twarzy, piął się z niższego piętra dźwigając ogromne naczynie z wodą. Usłyszał, co powiedzieli ci, którzy zemknęli, i napomniał ich: „Piekło pochłonie was wszystkich, tchórze!” Obrócił się jakby szukając pomocy i zobaczył mnie. „Adso —krzyknął —biblioteka… biblioteka…” Nie czekał na moją odpowiedź. Podbiegł do stóp schodów i śmiało zanurzył się w dym. Wtedy widziałem go po raz ostatni.
Usłyszałem jakieś skrzypienie dochodzące z góry. Ze sklepienia skryptorium spadały odłamki kamieni przemieszane z wapnem. Zwornik wyrzeźbiony w kształt kwiatu oderwał się i prawie runął mi na głowę. Zaczęła zapadać się podłoga labiryntu.
Zbiegłem czym rychlej na poziom dolny i wyszedłem na zewnątrz. Niektórzy pełni dobrych chęci famulusi przynieśli drabiny, przy pomocy których próbowali dostać się do okien górnych pięter, by tą drogą wlewać wodę. Lecz najdłuższe drabiny ledwie sięgały okien skryptorium, a kto tam dotarł i tak nie mógł otworzyć ich z zewnątrz. Kazali powiedzieć, żeby otworzyć je od środka, ale nikt już nie śmiał wejść na górę.
Przyglądałem się oknom trzeciego poziomu. Cała biblioteka musiała być teraz jednym dymiącym paleniskiem i ogień przemykał od pokoju do pokoju, otwierając jednym podmuchem tysiące wysuszonych stronic. Wszystkie okna rozświetlała teraz łuna, czarny dym dobywał się przez dach; ogień dotarł już do belkowań poddasza. Gmach, który w swym czworokątnym kształcie zdawał się taki mocny, ujawniał w tej klęsce swoją słabość, swoje pęknięcia, mury przeżarte do środka, rozkruszone kamienie, co pozwalały płomieniowi sięgnąć do drewnianego szkieletu, wszędzie, gdzie tylko był.
Nagle niektóre okna wypadły jakby naciskane jakąś wewnętrzną siłą i iskry strzeliły na zewnątrz kreśląc błędnymi ognikami nocny mrok. Wiatr osłabł i było to nieszczęście, gdyż silny, jak przedtem, może ugasiłby iskry, lekki zaś wzbijał je tylko, rozżarzając, a wraz z nimi niósł w powietrzu strzępy pergaminu, lekkie teraz, bo płonące. W tym momencie dał się słyszeć łoskot; podłoga labiryntu ustąpiła w jakimś miejscu, zwalając płonące belki na niższe piętro, gdyż teraz zobaczyłem, jak języki płomieni pojawiają się w skryptorium, także wypełnionym księgami, szafami, luźnymi kartami porozkładanymi na stołach, czekającymi jeno na kaprys iskier. Usłyszałem okrzyki rozpaczy dochodzące z grupy pisarzy, którzy rwali sobie włosy z głowy i jeszcze zamierzali piąć się heroicznie, by ratować swoje umiłowane pergaminy. Daremnie, kuchnia i refektarz były już tylko rozdrożem potępionych dusz, które miotały się bezładnie, tak że jedna przeszkadzała drugiej. Ludzie potrącali się, padali, jeśli kto miał naczynie, rozlewał jego zbawienną zawartość, muły, które znalazły się w kuchni, wyczuły ogień i tratując wszystko pędziły w stronę wyjścia, nie zważając na ludzi i nawet na przerażonych stajennych. Widać było dobrze, że tak czy owak ta czereda wieśniaków i ludzi pobożnych oraz mądrych, lecz nader mało zręcznych, przez nikogo nie kierowana, uniemożliwiała nawet ten ratunek, który mogli przecież nieść.
Cała równia padła pastwą zamętu. Lecz tragedia dopiero się zaczęła. Dobywające się z okien i z dachu, triumfalne teraz, obłoki iskier, niesione wiatrem, opadały wszędzie, sięgały dachu kościoła. Każdy wie, jak bardzo te wspaniałe katedry są bezbronne wobec ukąszeń ognia; albowiem dom Boga jawi się jako piękny i bezpieczny niby niebiańskie Jeruzalem z powodu kamieni, którymi się pyszni, lecz mury i sklepienia wspierają się na wątłej, choć cudownej, architekturze drewna, i chociaż kościół z kamienia przypomina najczcigodniejsze lasy przez swoje kolumny, co rozgałęziają się wysoko na sklepieniu, śmiałe niby dęby, z dębu mają często ciało —jak i z drewna są wszystkie sprzęty, ołtarze, chóry, malowidła na deskach, ławy, stołki, kandelabry. Tak też było w przypadku kościoła opackiego, ozdobionego owym przepięknym portalem, który tak mnie urzekł pierwszego dnia. Stanął w ogniu bardzo rychło. Mnisi i cała ludność równi zrozumieli wtedy, że chodzi tu o przetrwanie samego opactwa i wszyscy ruszyli jeszcze śmielej i w jeszcze mniejszym porządku, by stawić czoło zagrożeniu:
Zapewne, kościół był łatwiej dostępny, a więc i łatwiejszy do obrony niż biblioteka. Biblioteka była skazana właśnie z powodu swojej niedostępności, chroniącej ją tajemnicy, skąpości przystępów. Kościół, otwarty dla wszystkich w godzinach modlitwy, dla wszystkich też otwarty był w godzinie ratunku. Lecz nie było już wody, a w każdym razie było jej mało, niewiele zostało w zbiornikach, gdyż źródełka dostarczały jej z naturalną oszczędnością i z powolnością bez żadnej miary w porównaniu do pilności potrzeby. Wszyscy mogliby gasić pożar kościoła, lecz nikt nie wiedział jak. Poza tym ogień szerzył się od góry, gdzie bardzo trudno było wspiąć się, by bić w płomienie i tłumić je ziemią i szmatami. A kiedy płomienie dotarły na dół, nie warto było już rzucać ziemi albo piasku, albowiem powała runęła teraz na ratowników niejednego grzebiąc.
Tak zatem okrzyki żałości z powodu licznych bogactw, które spłonęły, łączyły się teraz z okrzykami bólu z powodu poparzonych twarzy, zmiażdżonych członków, ciał, które znikły pod zwaliskiem sklepienia.