Fosa wyschła. Tego roku panowały upały, więc woda, cuchnąca od śmieci i rozkładającego się ścierwa, zmieniła się w trzęsawisko pełne rzęsy, brudu i gnijących odpadków. Villon bez namysłu ześliznął się po stromej skarpie w dół, a potem przebrnął przez cuchnące bajoro. Na wprost, na murze, zobaczył ślad krwi… Potem jeszcze jeden. Wszystkie wiodły wzdłuż kurtyny ku jednej z baszt. Ślad urywał się u jej podstawy. Jednak bystre oko łotrzyka dostrzegło, że przy ostatniej plamie widniała szczelina. Ostrożnie wcisnął tam ostrze sztyletu i gdy je podważył, kawał muru odskoczył, odsłaniając wąskie przejście.
Viłlon wszedł do środka. Nie wiedział, co zastanie w baszcie. Legion diabłów? A może Piotrka Kręcikoło i jego pomocników z toporami w dłoniach? Za wąskim ostrołukowym portalem były strome schody. Owinął się szczelniej opończą i ruszył w górę.
Pierwszą twarz zobaczył na półpiętrze. Patrzyła na niego kamiennym wzrokiem. Było to oblicze młodej kobiety, z wieńcami warkoczy zaplecionymi wokół głowy. Twarz dumna i blada, z uniesionym wysoko czołem, której wydatne wargi zapowiadały rozkosz przyszłych pocałunków.
A potem było ich coraz więcej. Spoglądały ze ścian, łypały groźnie spod sufitu, wodziły wzrokiem, gdy piął się ku tajemnicy czekającej na szczycie. Twarze były różne, jak różni mogą być ludzie w wielkim mieście. Stare i młode. Głupie i mądre. Wykręcone przez szaleństwo, wzburzone od gniewu, wściekłości i źle skrywanej żądzy. Ale żadna z nich nie wyglądała na trupią. Wszystkie ożywił talent nieznanego rzeźbiarza. Zdyszany i zziajany dotarł wreszcie na ostatnie piętro. Stanął przed zasłoną z delikatnej skóry. Zacisnął dłoń na rękojeści baselarda.
To była komnata na szczycie wieży. Z parapetów za wąskimi strzelnicami zerwały się czarne kruki. Ogromne ich stado obsiadło wszystkie szczeliny murów. Teraz gromada drapieżnych ptaków z łoskotem śmigała wokół baszty.
Twarze patrzyły nań zewsząd. Tutaj były ich setki, tysiące. Wmurowano je wszędzie – w sufit, w ceglane pilastry i przypory przy ścianach, w portal drzwi, a nawet w kamienną podłogę. Villon wyłowił natchnione spojrzenie mistrza Lefeta pochylającego się nad kolejną księgą. Niewinny wzrok Colette, bezbożne spojrzenie żaka, wzrok ladacznicy, księdza, rycerza… Oczy wszystkich pomordowanych przez Diabła… Być może, zabijał od dawna, od lat, a ostatnie ofiary były tylko początkiem końca, zwieńczeniem Alegorii Wniebowstąpienia.
Na środku komnaty stało kilka bloków kamienia. I niedokończona rzeźba przedstawiająca człowieka w oberwanej opończy, z mieczem i sztyletem zawieszonym u pasa. Posąg nie miał głowy. Obok leżała niecka z zastygłym wapnem. Dalej były świece i zwierciadło oraz pentagram narysowany kredą na posadzce. Pod ścianą ujrzał Villon łoże z rozrzuconą, splątaną pościelą. Zdawało mu się, że odciskał się na niej jeszcze wizerunek dwóch nagich, splecionych ciał mężczyzny i kobiety. A nieopodal poety stał mocny dębowy stół, na którym poniewierały się młotki, dłuta, przecinaki i jakieś arkusze papieru.
A przy stole…
Przy stole, oparty podbródkiem o blat, klęczał, odwrócony plecami, barczysty mężczyzna w skórzanym kubraku. Piotrek Kręcikoło.
Nie poruszał się.
Villon podszedł bliżej, ostrożnie z boku okrążył kata, trzymając w wyciągniętej dłoni obnażony baselard, a w drugim ręku cinquedeę. Gdy zobaczył twarz oprawcy, opuścił broń.
Piotr Kręcikoło był martwy. Patrzył gdzieś w przestrzeń szeroko rozwartymi oczyma, a z jego piersi sterczało ostrze włoskiego stiletto.
Villon domyślał się, jak się to odbyło. Ranny oprawca wszedł do komnaty, a tutaj czekał ktoś, kto wbił mu sztylet prosto w serce, a potem zbiegł, pozostawiając kolejną zagadkę.
Morderców było dwóch.
Na stole leżały papiery. Wielka pergaminowa karta przyciśnięta czarną maską. Żelazna maska. Czerep do założenia na głowę. Poeta zbliżył maskę do swojej twarzy. Spróbował spojrzeć przez wycięte otwory. Wnętrze pachniało woskiem. Pod Villonem niemal ugięły się nogi. Już wiedział, czuł to, co czuć musiały ofiary, gdy ulatywało z nich życie. Nagle poczuł, że ktoś czai się za jego plecami. Ktoś, kto zaraz zatrzaśnie maskę na jego twarzy!
Odrzucił czerep precz i obrócił się na pięcie. Maska z brzękiem potoczyła się po ziemi. Za nim zaś… Za nim nie było nikogo.
To służyło do wykonywania odlewów twarzy! W jednej chwili zrozumiał, dlaczego ofiary miały sine oblicza. Morderca zabijał, a potem zakładał na zwłoki żelazny hełm i wlewał wosk, aby zdjąć im z twarzy śmiertelną maskę… Ale po co? Dlaczego?
Spojrzał na oblicza, które patrzyły nań ze ścian i kątów sali. Czyżby Diabeł zabijał po to, aby udekorować swoją pracownię? Nie, to bez sensu.
Pod maską leżało coś jeszcze. Na pergaminie wiły się linie, przeplatały w rozety i skomplikowane konstrukcje. Dopiero po chwili, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do migotliwego światła pochodni, zrozumiał.
To był plan. Plan katedry.
Wznosiła się wielka i majestatyczna. Z dwiema wieżami i sygnaturką na skrzyżowaniu nawy i transeptu. Ogromne łuki okien łączyły się w górze, pod chmurami, a smukłość ich zarysów podkreślały stylowe rozety mieniące się różnobarwnymi witrażami, jak oczy spoglądającymi we wszystkie strony świata ze ścian. Ogromne przypory wznosiły się ku ostrołukowym dachom ozdobionym przez galerie maszkaronów, zjeżonym zębami sterczyn, gzymsami i wieżyczkami.
Katedra… Kolejna zagadka do rozwiązania.
Prawdziwy morderca zabił swego pomocnika – kata, któremu nie udała się zasadzka w lochach Montfaucon, i zostawił dla poety łamigłówkę. Villon dostrzegł w kącie drabinę prowadzącą na dach. Wspiął się i wkrótce stanął na wąskiej kładce opasującej iglicę wieży. Wyjrzał spoza blanków na nocny Paryż rozświetlony księżycowym światłem. Na miasto brudu, odpadków, złośliwych tłumów, żebraków, nędzy i karmazynów, gówien i złota, i wszawych lepianek. Niebo nad jego głową było otchłanią rozjaśnianą przez blask księżyca, daleką, nierzeczywistą i tak odległą jak Ultima Thule. U stóp poety, za uciekającymi w dół tarasami i przyporami baszty, widniały strzeliste iglice twierdzy Tempie, a za nimi ostrołukowe dachy domów, labirynty uliczek kończących się aż przy Sekwanie, przy zabudowanych domami mostach prowadzących do Cite i katedry Marii Panny.
Ale katedra na planie nie była domem Maryi. Miała inne wieżyce, inne zdobienia i maswerki okien. Do diabła, to nie była ta katedra!
Villon wodził wzrokiem po morzu domów, szukając budowli, która wyglądałaby jak gmach przedstawiony na pergaminie. A potem zadrżał, gdy na zachód od wyspy Cite dostrzegł mrocznego kolosa wznoszącego się ponad labirynty lepianek i chatynek. Katedra… Nowa katedra, o której istnieniu nie słyszał. Strzelała w niebo jak filar łączący splugawioną, brudną ziemię z dalekim niebem. Ach, poczuć się jak anioł i poszybować ku niej nad nocnym miastem. Światło księżyca odbijało się od ołowianych szybek, rozet i witraży budowli, wydobywało z mroku galerie maszkaronów, strzyg i gargulców opasujące wieże. Na szczycie jednej z nich błyszczało czerwone światełko – wątły ogienek lub blask pochodni. Ktoś był w katedrze. Poeta zrozumiał, że morderca zostawił mu ślad. Powinien nań wkroczyć, aby poznać rozwiązanie tej zagadki.
Nie czekał ani chwili dłużej. Zbiegł na dół, odnalazł drugie schody – tym razem po wewnętrznej stronie murów – i zszedł na poziom paryskiego bruku. Potem ruszył szparko krętymi uliczkami dzielnicy Tempie. Szedł w stronę Hal i placu Grève, w pobliżu którego widział tajemniczą katedrę. Minął opactwo i kamienny kościół Świętego Marcina, po czym skręcił w ulicę tego samego świętego, zastawioną szopami, zawaloną wozami, wózkami i dwukółkami, gdzie w licznych warsztatach pracowali za dnia ludwisarze odlewający dzwony i działa. Ze skrzyżowania z uliczką Bourg-l’Abbe zobaczył katedrę znowu. Wznosiła się majestatycznie ponad dachami starych domów, mniej więcej między placem Greve i Luwrem, a może jednak trochę bliżej ulicy Świętego Honoriusza?