Выбрать главу

I powiedział Pan – w domu moim będzie schronienie dla Słowa Bożego, bowiem tylko on godny jest tego zaszczytu.

To iest katedra – głosił dopisek u dołu strony – którą zbudować pragnął Angel Delannoy, budowniczi z Lyonu, w królewskim mieścze Rouen. Atoli Jego Wielebność biskup Rouen dzieła tego nie dozwolił, gdiż uznał, że katedra heretycką iest potwarzą y bluźnierstwem. Takoż i cechmistrz gildyi budowniczych Jakób Molyneux i starsi mularze uznali, że pomieniona budowla wzniesiona być nie mozie, bo przeczi prawom geometryi przez Euklidesa mędrca ustanowionym. Tedi planum katedry do lamusa złoziony został.

– Delannoy! – jęknął Justin. – To on jest Diabłem z Maubert! Wiedziałem!

– Kto to? Znasz go?

– Delannoy to wróg mojego cechu i drukowanego słowa. Ale zarazem genialny rzeźbiarz i budowniczy, który twierdzi, że druk zabije architekturę, a słowo powielane wynalazkiem Gutenberga zniszczy całą sztukę rytą w kamieniu.

– Tego dnia, gdy byłeś u nas, mój brat powiedział, że jakiś człowiek chce pokazać mu cyrograf, w którym oddaje swą duszę diabłu. To dlatego poszedł nocą do Dzielnicy Hal. Biedny Wawrzyniec. Zgubiła go ciekawość, bo w zaułku czekał na niego Delannoy… Bo Delannoy zaprzedał się diabłu. To był jego cyrograf.

Villon przeżegnał się.

– Delannoy stawał z nami do dysput. Nienawidził ksiąg. Poprzysiągł kiedyś, że wzniesie dzieło tak wspaniałe, że ludzie zamkną swoje serca na księgi. I – wskazał plan – wygląda na to, że właśnie je wznosi.

– Dlaczego zatem zabija ludzi i kradnie im dusze?

– Aby rozwiązać tę zagadkę, musimy dotrzeć do katedry.

– Tam doleci tylko ptak. Dwa razy miałem pofruwać na szafocie, jednak wciąż brakuje mi umiejętności latania.

Justin wyszedł ze skrytki, wrócił po chwili z tapiserią, na której wykreślono plan Paryża, i kilkoma arkuszami papieru.

– A co, jeśli połączy się liniami wszystkie miejsca, w których dokonano morderstw? Może to naprowadzi nas na jakiś ślad?

Posługując się planem, zaznaczył na papierze wszystkie miejsca morderstw. Połączył kropki liniami. Nic… Wzór nie przypominał żadnej figury. Linie przecinały się bez sensu. Nic z nich nie wynikało.

– Hm – westchnął Justin. – Nie wygląda na to, aby Delannoy mordował według planu…

– A jednak ten plan istnieje. Kolejność morderstw jest przedstawiona na płaskorzeźbie w katedrze Marii Panny. Płaskorzeźbie ukazującej Alegorię Wniebowstąpienia Pańskiego. Znalazłem ją przypadkiem.

– Alegorię Wniebowstąpienia? To dzieło Delannoya! Wykonał je kilka lat temu dla biskupa Paryża! Powinieneś sprawdzić na Alegorii, kto będzie teraz następną ofiarą. Komu, po niewinnej morderczyni, Delannoy ściągnie maskę i ukradnie duszę. Być może wówczas do tego planu – wskazał kartę pokrytą bazgrołami – dojdą kolejne punkty, które naprowadzą nas na jakiś trop.

– A co, jeśli na Alegorii będą jakieś ofiary, których Delannoy nie zdążył zamordować?

– Wtedy pozostaje nam tylko czekać, aż zamknie się koło…

Villon milczał.

– Kiedy znajdziesz już drogę do katedry – wymruczał Lefet – nie wchodź tam, ale daj mi znać. Ta katedra nie jest z tego świata.

Alegoria

Gdy Villon wszedł na galerię królów, zapadał zmierzch. Niebo zasnuły chmury, zaczynało padać. Posągi władców lśniły od wilgoci. Odszukał miejsce, w którym dwa dni wcześniej znalazł Alegorię Wniebowstąpienia. Doszedł tam i… padł na kolana.

Płaskorzeźba zniknęła.

W murze, w którym zostało osadzone dzieło Delannoya, widniał biały prostokąt. Dokoła walały się kawałki gruzu, resztki pokruszonej wapiennej zaprawy. Villon poczuł, że katedra zakołysała się pod nim.

Wstał i rzucił się w kierunku schodów, w dół, do głównej nawy. Kościół był pusty, ale w jednej z kaplic krzątał się zakonny braciszek. Gasił świece przy ołtarzu Madonny Villon przypadł doń i chwycił za włośnicę na piersiach. Braciszek zadrżał, skulił się.

– Alegoria! – wydyszał poeta. – Gdzie jest Alegoria z galerii królów?! Co z nią zrobiliście?!

– Alego… Toć ją kazał… Kazał pan nasz, archidiakon, wyrzucić. Bo… Bo tam insze rzeźby staną. Byli dzi… dzisiaj mularze, to i zabrali…

– Gdzie?!

– Nu, gdzieżby indziej… Na śmietnik. Za katedrą, przy rzece…

Villon rzucił się ku wyjściu. Wypadł z katedry na plac, minął figurę świętego Krzysztofa i skręcił w lewo. Tutaj, przy brzegu Sekwany, pomiędzy drewnianymi pomostami portu L’Eveque a pałacem biskupim, odnalazł stos odpadków i potrzaskanych beczek. Gdy przypadł bliżej, wielkie, tłuste szczury odbiegły niechętnie od śmieci. Nie bacząc na odór rozkładu, rozrzucił deski, przewalił sterty kości… I wreszcie znalazł! Kawałki gipsowych rzeźb z Alegorii, brudne, pokryte szczurzym łajnem, leżały wciśnięte między resztki zepsutych śledzi i gliniane skorupy.

W krótkim czasie zebrał wszystkie odłamki płaskorzeźby. Złożył rozłupane, rozbite figury, od Fałszywego Żebraka aż do… Niewinnej Morderczyni i Architekta ofiarowującego katedrę Bogu.

Brakowało jednej sztuki, postaci stojącej pomiędzy Niewinnie Skazaną a Architektem; nie było jednego, ostatniego ogniwa do rozwiązania zagadki.

Kto miał być kolejną ofiarą mordercy?

Długo stał przemoknięty w deszczu na śmieciowisku, przyglądając się płaskorzeźbom. Cały świat wirował wokół niego w oszałamiającym tańcu. Nie wiedział już, co robić ani dokąd pójść. Spojrzał na poniszczone, obtłuczone rzeźby…

Jak dojść do katedry, gdzie była droga? Patrzył na figury Alegorii i poczuł, że znowu coś świta mu w głowie. Co, jeśli sama Alegoria wskazywała mu drogę? Co, jeśli droga do świątyni wiodła kolejno przez miejsca, w których dokonano morderstw?

Długo stał w deszczu, zadumany. Aż wreszcie szybkim krokiem ruszył w stronę placu Mauberta, gdzie dokonano pierwszego morderstwa.

Diabeł w kamieniu

Od placu Mauberta do ulicy de la Harpe był spory kawałek. Villon pokonał go, maszerując błotnistymi paryskimi ulicami, przeskakując nad strumieniami gnojówki i kałużami. Gdy wszedł na bulwar de la Harpe, strzeliste wieże katedry zamajaczyły przed nim gdzieś w okolicach opactwa Saint-Germain. Ruszył więc prawie biegiem w stronę Champ-Flory. Zanurzył się w mrocznej bramie, przeszedł przez zaułki i wypadł na plac, na którym za dnia i w nocy stały spragnione uciech ladacznice. Stąd droga wiodła ku Truanderie.

Gdy wszedł na obskurny Dziedziniec Cudów, katedra zdawała się bliższa – jawiła mu się gdzieś w okolicach przedmieścia Świętego Marcina.

Ruszył więc w kierunku Hal. To było małe miasteczko kramów, bud i kupieckich wozów. Minął port Greve, w którym czekały na rozładunek statki z drewnem, sianem i winem, przeszedł obok fortecy Châtelet. Skierował się potem na wschód, w rzęsistym deszczu obchodził Bastylię, by znów skręcić ku centrum miasta – do Hal i ku opactwu Saint-Martin-des-Champs. Zanurzył się na powrót w labiryntach wąskich uliczek na północ od Luwru i ulicy Świętego Honoriusza. Zanurkował w odmętach Paryża, a potem… wyszedł na wielki plac i zamarł.

Był u celu.

Katedra stała przed nim. Ogromna, wysmukła, zdawała się wznosić ku niebu. Jej wszystkie elementy, wszystkie szczegóły, począwszy od schodów, portali drzwi, maswerków okien, wimpergów, galerii i przypór, a skończywszy na zasadach proporcji fasady i sterczynach wież, były pionowe, wydłużone prawie w nieskończoność. Polichromie nie zdołały się jeszcze złuszczyć i osypać. Katedra nie została pomalowana w pstre, jaskrawe barwy jak sławetne świątynie w Reims czy w Laonie. Jej wieże obramowano ciemnym błękitem, a rzeźby były ciemne, szare i brązowe, co tylko podkreślało wysmukłość kształtów.